Szedł pielgrzym drogą i znalazł trzos ze złotem, a zamiast go podnieść, jął okładać kijem. Aż oto nadeszło trzech podróżnych, którzy, zobaczywszy, co robi, naśmieli się z pielgrzyma, a pytając z podziwem, dlaczego chłostał te pieniądze, trzos ze złotem zabrali.
— W tym skórzanym trzosie śmierć zawarta — odpowie pielgrzym, — więc ja śmierć kijem okładam, aby do mnie nie przyczepiła się.
— Jakże on głupi! — rzekli podróżni i poszli ze znalezionym skarbem w dalszą drogę, a pielgrzym udał się na puszczę.
Uradowani niespodziewanem szczęściem, gdy słońce już zaszło, wstąpili do samotnej wśród boru karczmy, aby podzielić się złotem, posilić wieczerzą i zanocować. Przy wieczerzy, radzi wielce z tego, co ich spotkało, podchmielili sobie niezgorzej; a że, jak to u pijących bywa, ten mocniejszy w ręce, ów w nodze, a inny w głowie, — więc i tu, gdy jeden z nich, zamroczony trunkiem, zasnął, jak drewno, dwaj pozostali zmówili się, żeby śpiącego zabić i pieniędzmi, które wziął w podziale, podzielić się. Jakoż straszną na nim zbrodnię spełnili, trupa w krzakach ukryli, pieniędzmi jego podzielili się i, zabrawszy flaszę z resztą gorzałki, co rychło w bory uciekli.
Długo szli przez gęstwiny, a szli chyłkiem, gdyż zdawało się im, że ktoś goni, bo, jak wiadomo, na złodzieju zawsze czapka gore, — aż pomęczeni zatrzymali się na odpoczynek. W tedy ten, który pierwszy do zbrodni był powodem, żeby dodać sobie odwagi i zagłuszyć głos sumienia, duszkiem wychylił pozostałą gorzałkę, poczem usnął snem twardym.
Towarzysz, słysząc chrapanie, myśli sobie: Ty mnie do zabicia tamtego podmówiłeś, więc sam na podobną śmierć zasłużyłeś; jeżeli ja ciebie zabiję, to cię spotka słuszna kara, a zbrodnia nasza już nigdy się nie wyda. Tak dumając, zabił zbrodniarz zbrodniarza, zabrał wszystko złoto, ukrył trupa w lisiej norze i powędrował do miasta, opasawszy się ciężkim trzosem, ale dźwigając jeszcze większy ciężar czarnego sumienia mordercy.
Sumienie to nie dawało mu pokoju we dnie i w nocy, aby więc je zagłuszyć, pił na zabój, grał w kości i karty z kosterami i szulerami, płacił błaznom za hece, hulał i tańczył, jak opętany, aż nareszcie cały skarb swój przetrwonił, a wyrzuty sumienia zostały wyrzutami. Nędza poczęła trapić ciało, a jadowity robak sumienia toczył mu duszę. Gdzie spojrzał, widział w każdej kropli błota krew ludzką, w każdym głosie słyszał jęk konających; w dzień każdy człowiek zdawał mu się podobny do zamordowanych, każdy, kto spojrzał na niego, zdawał się wiedzieć o jego zbrodniach; w nocy krwawe ofiary stały mu nad głową, spędzając wiecznie sen z oczu. Więc nie mogąc znieść gwaru miasta i widoku ludzi, uciekł znowu na puszczę. Ale gdy w odludnem pustkowiu głód i sumienie jeszcze srożej dręczyć go poczęły, postanowił zakończyć swą męczarnię przez odebranie sobie życia.
Jakoż upatrzył dąb rosochaty i już założył sobie pętlicę na szyję, gdy nagle ukazał się z gęstwiny ten sam pustelnik, co to skarb kijem okładał, i kościstą ręką wstrzymał spełnienie trzeciej zbrodni. Samobójca, skruszony widokiem świątobliwego starca, upadł przed nim na kolana, całował kraj grubej jego szaty, i płacząc, szukał ulgi w spowiedzi, którą przed nim uczynił szczerą i głęboką.
— Grzeszniku — rzeknie wzruszonym głosem starzec siwobrody, — wielkie są winy twoje, ale jeszcze większe miłosierdzie Boże! Oto cudowne zrządzenie przeszkodziło twojemu samobójstwu, a wybawić ono może i grzeszną duszę twoją i ocalić życie niewinnego karczmarza z owej leśnej gospody, który, posądzony o dwa zabójstwa i na śmierć skazany, jutro ma być mieczem kata ścięty na rynku miejskim. Ja jeden byłem przeświadczony o niewinności tego człowieka, ale dowodów na poparcie słów swoich nie miałem. Modliłem się więc gorąco do Boga i Bóg wysłuchał modłów moich. Jeszcze nie jest za późno. Idź, grzeszniku, co rychlej do miasta, wyznaj przed starostą zbrodnie swoje, proś o surową dla siebie sprawiedliwość, zgiń śmiercią zasłużoną, a ocalisz życie niewinnemu karczmarzowi i własną duszę wybawisz przed potępieniem wiecznem.
Nazajutrz rano, gdy karczmarza na rynku ściąć miano, przedarł się przez tłum zebrany człowiek, nikomu nieznany, krzycząc głosem rozpaczliwym: „Jam jest mordercą prawdziwym; za największą łaskę świata dajcie mi pójść pod miecz kata; karczmarz niewinnie sądzony niech wróci do dzieci i żony.“
Zygmunt Gloger
"Baśnie i powieści z ust ludu i książek"
Warszawa, 1898