niedziela, 27 kwietnia 2025

Moje kaszubskie zbiory...

"Tyś zkaszubiał do reszty!" - śmiał się kiedyś mój Przyjaciel i Mistrz, Łukasz z Szamotuł, gdy mu oznajmiłem, że właśnie czekam na przesyłkę z kolejnymi książkami z bajaniami i legendami kaszubskimi. No taka jest prawda, że Kaszuby lubię najbardziej, poza Wielkopolską, ze wszystkich regionów naszego kraju. Nie znam ich dobrze w całości - znam ich niewielki wycinek, zwany przez miejscowych często "Nordą" - powiaty pucki i wejherowski. Ale to moje ulubione miejsce - zwłaszcza Półwysep Helski, a na nim Jastarnia, gdzie przez wiele, wiele lat spędzaliśmy każde nasze wakacje. 

35 lat miłości i fascynacji miejscem. No więc czego się dziwić, że i bajania kaszubsko - pomorskie zajmują mi całkiem sporo przestrzeni na półkach! A jeszcze pozostają mi wciąż takie pozycje, które chciałbym nabyć! 😁 Chciałbym się dziś pochwalić swą kolekcją. Nie uwzględniając przy tym jednak pozycji z Kociewia, co do którego jasne jest, że jest częścią Pomorza, ale... czy Kaszub? No nie wiem - jedni twierdzą, że tak, inni zaś, że nie, i że należy je traktować odrębnie. No cóż...




czwartek, 24 kwietnia 2025

O dziewczynie, która pokochała księżyc

Bardzo lubię legendy i baśnie indiańskie... Nie tylko zresztą legendy i baśnie ale także m.in. muzykę, zwłaszcza flety i bębny, czy także pieśni - jeśli tylko mam odpowiedni nastrój. Mam kilka fajnych książek z podaniami "pachnącymi dymem z obozowych ognisk" - m.in. genialny zbiór "Legendy Indian kanadyjskich" autorstwa Elli E. Clark. Gdy swego czasu, wraz z Przyjacielem, prowadziliśmy zajęcia artystyczne dla dzieciaków z gnieźnieńskiej Świetlicy Środowiskowej "Dzieci z Chmur", przybliżaliśmy im. m.in. baśnie z różnych stron świata. Wybrałem właśnie tą, o dziewczynie, która pokochała księżyc.

Wiąże się z nią także pewna anegdota. Otóż bardzo dokładnie się do jej przedstawienia przygotowałem. Ubrałem się "po indiańsku" - chociaż bez "makijażu" 😉 - i zadbałem nawet o to, by mieć "indiańską" opaskę z piórem. Przygotowałem także starannie oprawę muzyczną, dobierając utwór tak, by jak najlepiej oddawał klimat wieczoru przy indiańskim ognisku, pod niebem rozświetlonym księżycem i gwiazdami. Następnie, już w świetlicy, bardzo postarałem się, żeby wszystko działało, żeby było jak najpiękniej - trochę miałem problem z głośnikami, ale pokombinowałem i było ok. I wreszcie, gdy już nadszedł czas opowieści... zapomniałem włączyć tą świetnie dobraną muzykę, która miała "robić klimat"! 😂 Zorientowałem się, że "coś tu nie gra" - i to dosłownie - dopiero, gdy skończyłem czytać opowieść i chciałem ją wyłączyć! 😂 No cóż...

środa, 23 kwietnia 2025

Bajarskie szczęście

Nie zawsze mam tyle bajarskiego szczęścia, ale czasem jednak mam. Wczorajsze znaleziska ze średzkiej "Książkodzielni". 😀 Bajki Krasickiego z ilustracjami Szancera, baśnie... Baśnie na motywach ludowych pani Porazińskiej... Bajki Braci Grimm - co prawda mam, ale raczej w gorszym stanie... No i wreszcie książka, która jest dla mnie prawdziwą zagadką i doprawdy nie mam pojęcia, czego się mogę po niej spodziewać. 😄

poniedziałek, 21 kwietnia 2025

O Sobotniej Górze

Przyznam - bezwstydnie, 😉 chociaż być może to jednak trochę wstyd - że... ni cholery nie wyznaję się i rozumiem poezji. No zazwyczaj, bo zdarzają się i wyjątki... Trudno mi się czyta czy słucha wierszy. Chociaż... sam kiedyś próbowałem pisać, bardzo dawno temu. Ale to "nie mój świat" jakby. Teraz zaś natknąłem się na utwór, który mnie naprawdę zachwycił - to wierszowana wersja znanej baśni o Sobotniej Górze. Tak żałuję, że - no, niestety - nie mam dobrej pamięci, bo tak bardzo mi się ta baśń w tej wersji spodobała, że chętnie bym się jej nauczył na pamięć i recytował podczas bajarskich spotkań. 😊  

Utwór pochodzi ze zbiorku Heleny Bojarskiej pt. "Złote przędziwo - Nasze podania, baśnie i legendy", wydanej w 1911 roku. Poczytajcie, proszę! Mam nadzieję, że i Was zachwyci!





niedziela, 20 kwietnia 2025

Oko w oko ze... zbójem!

Wybrałem się swego czasu - pewnego pięknego, czerwcowego dnia - na wycieczkę rowerem po okolicach Gniezna. Dojechałem do Modliszewa, a tu nagle... 

TRRRRRACH!

Jak mnie ktoś nie pierdyknie w łeb czymś wielkim i twardym! Tak padłem na ziemię i - chociaż dzień był jasny - podziwiałem gwiazdy wokół mojej głowy. A kręciły się wokół, a to rozbłyskiwały, a to znów przygasały... Dziwy! Dziwy! Lecz gdy już miałem się zająć baczniejszą ich obserwacją i - kto wie? - może nawet zostać astronomem i dokonać jakichś ciekawych odkryć, zaczęły się robić coraz mniej i mniej realne, a nad sobą ujrzałem niebieskie niebo, a na tle tej niebieskości...

OOOOJJJJ!

Wielki, kudłaty łeb, u dołu mający zmierzwioną dziko brodę, a gdzieś pomiędzy spory nos i iskrzące się oczy... Łeb mnie bolał okrutnie. Próbowałem wstać, ale słabo to szło. W końcu Kudłacz chwycił mnie mocno swymi łapskami i podniósł w górę. Przysiąc mogę, że nawet ciut nad ziemię, bo siłę miał niby jaki olbrzym, ponad miarę ludzką.

- A ty co tu robisz? Szwendasz się, pod lagę mi się sam pchasz... A toć siedzieć miałeś i spisać moje dzieje i czyny, by ludzie o mnie, zbóju Macieju z Modliszewka, nigdy nie zapomnieli!

No tak! Całkiem słusznie mi się po łbie dostało, bo faktycznie i o zbóju Macieju ludzie pamiętać powinni. I bajać o nim wypada... Nie tylko o Lechu i Piaście - bo choć wielkie to nasze legendy, to i kilka pomniejszych także się na Ziemi Gnieźnieńskiej zachowało - w tym i ta o zbóju Macieju z Modliszewka, leżącego w linii prostej ok. 7 km na północ od Wzgórza Lecha. 

----------

Staropolskie porzekadło mówi, że "w każdej legendzie jest ziarnko prawdy". W tej akurat może być faktycznie, bo przecież trakty w dawnych wiekach nie były bezpieczne - zwłaszcza dla tych, którzy wędrowali z towarami lub pełnym trzosem. Zbójów, kryjących się po lasach, nie brakowało, chociaż i król, i kasztelani dokładali wszelkich starań by "rzemiosło zbójeckie" ukrócić i bezpieczeństwo zapewnić - a im bliżej znaczniejszych grodów, i im ważniejsze trakty, tym częściej z pewnością były patrolowane. Ale zbójów było wielu, a nawet niektórzy... rycerze tym się - po cichu, lub całkiem otwarcie - trudnili.

Być może zbój Maciej z Modliszewa żył więc naprawdę i może być "postacią historyczną"? Któż wie!? Według legendy żył on w czasach króla Władysława... Tylko którego? Łokietka? Jagiełły? Nie sposób orzec. W każdym razie... czy z Modliszewa pochodził, czy też przywędrował skądś i tu osiadł, ale upodobał sobie wielki trakt prowadzący z Gniezna ku dalekiemu Gdańskowi - trakt znaczny, ruchliwy, którym każdego dnia ciągnęło wielu kupców i wielmożów i to często bardzo bogatych. Chociaż według zasłyszanej przeze mnie gdzieś kiedyś opowieści, mógł się on zapuszczać i w inne rejony Wielkopolski, a może i Pomorza i Kujaw - na, jak to ironicznie nasza policja określa, "gościnne występy".

piątek, 18 kwietnia 2025

Na Koronację Królewską 2025 - czy zdążymy?

Moim wielkim marzeniem jest aktualnie opowieść o koronacji Bolesława Chrobrego, do zrealizowania w formie teatru ilustracji. Nie tylko o samej koronacji, ale o drodze do niej. Były by to cztery etapy do zaprezentowania:

- męczeńska śmierć św. Wojciecha, która stała się niejako "kamieniem węgielnym" pod utworzenie niezależnych struktur Kościoła i przekształcenie księstwa w królestwo;

- Zjazd Gnieźnieński i pierwsza koronacja przez Ottona III, także będąca bardzo ważna - zwłaszcza dla nas, Gnieźnian;

- starania o koronę w Rzymie, na pewno trudne i kosztowne, sprawa bardzo zawiła, bo trzeba pamiętać o sporze pomiędzy cesarstwem a papiestwem i... zapewne koronacja przez Ottona III starania Bolka mocno utrudniła;

- sama koronacja i wkrótce śmierć Chrobrego.

Do każdego z tych czterech etapów potrzeba od 3 do 5  scen - obrazków, których stworzenie chciałbym zlecić komuś z naszych lokalnych artystów. Miała by to być stosunkowo prosta opowieść, dostosowana do możliwości poznawczych dzieci w wieku 6 - 12 lat. Koszt jednego - w miarę profesjonalnego - obrazka to zapewne ok. 70 - 100 zł. Swojej własnej pracy w to nie wliczam

Niestety, pomysł zrodził się dosyć późno i jest bardzo mało czasu. Koronacja Królewska, jedna z największych imprez "reko" w naszym kraju, w której planujemy wziąć udział i tam naszą opowieść przedstawić, odbędzie się w dniach 18 - 20 lipca br. Myślę, że mimo wszystko może się udać, ale tylko jeśli ktoś pomoże finansowo. Na realizację projektu potrzeba minimum 1000 - 2000 zł.

Oczywiście nie byłby to opowieść do jednokrotnego wykorzystania. Na pewno prezentowalibyśmy ją chętnie co roku podczas Koronacji Królewskiej. Ale też nie tylko.. Chętnie byśmy z nią odwiedzali szkoły, świetlice czy grupy skautowe. Byłaby z pewnością wielce użyteczna i chętnie byśmy ją prezentowali także jako "odpłatę" za wsparcie nas w jej zrealizowaniu. Czasu jest mało, ale mimo to chcę spróbować.

----------

Historia to moja pasja na równi z etnografią i baśniami. I bardzo pragnę, by nasze bajanie miało także wymiar edukacyjny - było edukacją kulturową i historyczną. Zwłaszcza pragnę przybliżać w ten sposób to wszystko, co wiąże się z Ziemią Gnieźnieńską jako tym historycznym i wciąż bijącym "sercem Polski".

https://pomagam.pl/7pdhnc

Przystanek Pobiedziska ;)

Wypadła mi dzisiaj przesiadka - z dłuższą, bo aż godzinną, przerwą - w Pobiedziskach. Doprawdy dziwne to miejsce na przesiadkę w drodze przez Wielkopolskę "z punktu A do punktu B". Aż nawet się zdziwił konduktor w drugim z pociągów, jakimi przyszło mi jechać. Ale czasem tak się w życiu splata, że to, co nieoczywiste bywa najlepsze. A że na dworcu jest... biblioteka, to zaszedłem tam, by spytać o lokalne legendy i bajania. Niestety, nie było tego, co mnie interesuje najbardziej w sprzedaży, a tylko coś do wypożyczenia - ale ja tylko przejazdem przecie i... już to - oczywiście, 😉 jako miłośnik piastowskiej, wielkopolskiej ziemi - mam w swoich zbiorach. Ale mimo wszystko nie wyszedłem stamtąd z pustymi rękoma, bo w gablocie wypatrzyłem taką oto książeczkę:

Nawet jeśli nie jest dokładnie tego rodzaju "diamencikiem", jakich najbardziej poszukuję, to i tak wydała mi się dość interesująca - na tyle, by wysupłać z kieszeni 10 złotych. Znacie taki dowcip: "co to jest 10 zł w portfelu? Ledwie dycha." 😂 No, nie jest to wiele, a widać było, że książeczka wydana bardzo starannie i że może zahacza też o jakieś lokalne legendy i opowiastki. No i mogła być miłym dodatkiem w trakcie wiosennej podróży.

Książeczka - licząca sobie stron niespełna 40 - opowiada o Adasiu, który "skończył właśnie pierwszą klasę poznańskiej podstawówki" i przyjechał na wakacje do dziadków mieszkających w Pobiedziskach. No i zdecydowanie jest dla dzieci - no, takich może w wieku Adasia i ciut starszych, ale... i tak przyjemnie mi się czyta. Całość podzielona jest na kilka opowieści, gdzie w przystępny i umiejętny sposób przedstawiono co ważniejsze i ciekawsze "wycinki" z dziejów miasta, ciekawostki i... 

Tak, cieszę się, że także legendy! Włącznie z legendą o Lechu, Czechu i Rusie. Znany jest motyw obiadowania przez nich w tym miejscu, ale w tej książeczce posiłek książąt jest raczej potraktowany pobocznie - i nie wywodzi autor od niego nazwy "Pobiedziska", jak w klasycznej wersji (np. u Świrki), a trzyma się wersji historycznej, wskazując pochodzenie nazwy od zwycięstwa (pobiedy) wojsk księcia ruskiego Jarosława Mądrego (a także, zapewne Kazimierza Odnowieciela) nad buntującym się przeciwko władzy Piastów mazowieckim Miecławem w roku 1041.

Wiele się przy tym dowiaduję nowego. Np. tego, że - raczej wg. legendy tylko zapewne - księżna Dobrawa (Dąbrówka) ufundowała pierwszy kościół w Pobiedziskach, nadając mu także znaczne ziemie wokół jeziora, które rzekomo od jej imienia nazwano Dobrym. Ciekawa legenda wiąże się ze wspomnianą już bitwą. Otóż książę Kazimierz, modląc się w miejscowym kościele o zwycięstwo... zdrzemnął się, a we śnie objawiła mu się Matka Boża, osobiście dodając mu otuchy. Nie jest to zresztą jedyna bajęda religijna związana z tym miastem, bo do kolejnego "objawienia" miało dojść w XIII wieku, kiedy to Matka Boża miała się objawić na drzewku głogu. Dotąd wiedziałem, że jest w Pobiedziskach lokalny kult maryjny, lecz nie znałem tej legendy.

Szybko mi się skończyła ta książeczka - bo pomyślana przecież dla dzieci... Ale też bardzo spodobała. Najbardziej chyba to, że legendy spleciono w niej z historią w jedną całość. Ja często boleję nad tym, że zwykle pomija je się tam, gdzie się mówi o historii - bo legendy też są w jakiś sposób częścią naszej historii, splatają się z nią, współtworzą naszą tożsamość kulturową, narodową, regionalną. Podoba mi się, gdy fakty i podania są tak właśnie ze sobą splecione - jedne od drugich trzeba na pewno rozróżnić, ale razem układają się wspaniale w pewną całość. Książka dla dzieci - ale taki stary pryk, jak ja, też może z niej mieć i przyjemność, i pożytek. Jest pięknie napisana i bardzo starannie wydana. Jest dla mnie też zachętą, by... zajrzeć do Pobiedzisk na nieco dłużej, niż tylko w oczekiwaniu na kolejny pociąg.  

czwartek, 17 kwietnia 2025

Wolność i prostota życia

Świetne opowieści wcale nie muszą być długie i zawiłe. Niekiedy piękną i mądrą opowieść można zawrzeć w zaledwie kilku lub kilkunastu prostych zdaniach. Wielkie wrażenie wywarła na mnie ostatnio właśnie bardzo krótka bajka - bądź też anegdota czy raczej przypowieść - mądrościowa - której autorstwo przypisywane jest Osuang-Ise, a która opowiada o tak ważnych dla mnie sprawach, jak wolność i skromność, zadowalanie się i czerpanie radości z prostoty życia.

----------

    Pewien filozof chiński łowił w rzece ryby gdy ujrzał dwóch wysokich urzędników, którzy do niego podeszli i w te słowa się odezwali:
    - Nasz książę zdecydował się powierzyć wam funkcję zarządzania państwem.
    Na to filozof, nie przerywając  pracy i nie odwracając się nawet do nich, rzekł po chwili:
    - Mówili ludzie, że umarł święty żółw, który dożył trzech tysięcy lat i książę przechowuje pieczołowicie jego relikwię zamkniętą w urnie w świątyni przodków. Teraz pytam was, dostojni panowie: co wybrałby żółw, gdyby mógł - śmierć i pośmiertny szacunek, czy życie tutaj, nad brzegiem rzeki?
    - Z pewnością - odrzekli obaj - wolałby żyć i spacerować po wolnym powietrzu!
    - A zatem - zakończył filozof - pozwólcie mi w spokoju oddawać się mojemu zajęciu.

Valentino del Mazza, "Bajki i baśnie mądrością życia" (Łódź 1987, str. 45 - 46) 

wtorek, 15 kwietnia 2025

Jak opowiedzieć o... koronie Chrobrego?

 Jeszcze jedno inspirujące znalezisko...

W bieżącym roku przypada wilka i ważna dla nas wszystkich - nie tylko dla Gniezna, ale i całej Polski - rocznica, 1000-lecie koronacji Bolesława Chrobrego... Także jego syna, Mieszka II, który jeszcze tego samego roku zastąpił na tronie swego ojca, który zmarł ledwie kilka miesięcy po koronacji na pierwszego króla Polski. 

----------

Właściwie była to... druga koronacja Bolka, bowiem pierwszej dokonał w roku 1000 cesarz Otton III. Znamy dobrze kronikarski opis tego wydarzenia. Otton III przybył do książęcej stolicy, Gniezna, by uczcić swego przyjaciela, biskupa praskiego Wojciecha, który trzy lata wcześniej zginął męczeńską śmiercią w kraju Prusów. 

Bolesław Chrobry nie tylko doskonale wykorzystał śmierć misjonarza, by położyć podwaliny pod wymarzone królestwo, umocnienie i wyniesienie swojego grodu, kraju i rodu, ale też umiejętnie rozegrał wizytę cesarską. Wiele uczynił, by olśnić Ottona III swoim bogactwem i potęgą. Już od chwili gdy cesarz wkroczył na ziemię Bolesława, ten starał się ukazać swą potęgę - stawiając przed jego oczy hufce wojów, liczne i dobrze uzbrojone. Być może w wielu miejscach witali Ottona... ci sami wciąż wojowie, a cesarz wiedziony był przez kraj nie najkrótszą wcale drogą, ale tak, by wojowie mogli nadążyć z miejsca na miejsce, wyprzedzając go na drodze. Potem zaś wspaniałością dworu - zwłaszcza podczas uczt - i bogatymi darami, które miały stworzyć pozory, że - jak zanotował kronikarz - w jego kraju złoto jest powszechne jak (gdzie indziej) srebro, a srebro tak tanie, jak słoma. Trudno uwierzyć jednak w aż taką potęgę i bogactwo - domyślam się więc raczej sprytu naszego wielkiego księcia, a przyszłego pierwszego króla.

poniedziałek, 14 kwietnia 2025

W Uzarzewie - było bajecznie!

Dzień 25 listopada 2023 r. zapisał się bardzo mocno w mojej pamięci. Dlaczego? Ano dlatego, ze spotkał mnie iście pamiętny zaszczyt!  

Jakiś czas wcześniej przeżyłem niemały szok, gdy poprzez nasz "fanpage" na Facebooku odezwał się do mnie Dyrektor Muzeum Przyrodniczo - Łowieckim w Uzarzewie k. Poznania, które jest oddziałem Muzeum Narodowego Rolnictwa i Przemysłu Rolno - Spożywczego w Szreniawie. Uff! skomplikowana nazwa! Pan Dyrektor zaproponował nam bajanie w swoim muzeum. A jest to placówka doprawdy "nie byle jaka" - ma swoje tradycje, dorobek i pozycję! Zwiedzałem ją przed laty jeszcze jako dziecko. A teraz miałem być jej gościem, i to obok dwóch wspaniałych bajarzy, Łukasza Bernadego (mojego przyjaciela i mentora bajarskiego) i Szymona Góralczyka (którego wcześniej miałem okazję poznać podczas spotkań bajarskich on-line, a w Uzarzewie wreszcie także osobiście). Muzeum, wraz ze Związkiem Gmin Puszczy Zielonka zorganizowało bowiem "Jesienne Bajanie o Puszczy".




Znaleziska

Jestem ogromnym zwolennikiem i chwalcą idei miejsc, gdzie można się wymieniać książkami, czy też pozostawiać książki zbędne a znaleźć dla siebie coś ciekawego, co pozostawił kto inny (tzw. "book crossing"). Nie tylko dlatego, że sama w sobie idea jest naprawdę super (tak samo zresztą jak ogólnie "zero waste", i tzw. "free shopy"!), ale także dlatego, że sam z tego chętnie korzystam - gdzie tylko mogę i jak często mogę. I niekiedy znajduję tam także coś na swoją bajarską półeczkę.

Tym razem, będąc niedawno w Środzie Wlkp, trafiłem kilka pozycji. No, głównie dla dzieci, ale... jeśli postanowiłem pielęgnować w sobie "wewnętrzne dziecko", które się odrodziło, to chyba mogę, szak tak?


"Skarbnica baśni" - jak widzę - to taki typowy zbiór znanych baśni, jak opowieść o Sindbadzie Żeglarzu, Trzech Świnkach, Żabim Królu, Pinokiu, Calineczce... Mniej oczywiste to: Podróże Guliwera, Alicja w Krainie Czarów, czy Czarnoksiężnik Oz - będące krótszymi wersjami, interpretacjami znanych książek dla dzieci. Chętnie gromadzę także tego rodzaju zbiory - bo też każdy, kto taki zbiór opracowuje, zawsze - chociażby tylko troszkę, ale jednak - nieco inaczej daną opowieść przedstawia.


"Mity greckie..." - w tym wypadku interesujące jest dla mnie to, jak je przygotowano tak, aby były łatwiejsze do przekazania dzieciom. Tym bardziej, że sam także pracuję z materiałem mitologicznym - tyle, że naszym rodzimym. Przy okazji... nie pojmuję, że nasze dzieci uczy się - choćby w szkołach - mitologii greckiej czy rzymskiej, a nie wspomina się wcale o naszej rodzimej, słowiańskiej! To jest dla mnie skandalem! Ale mam cichą nadzieję, że takie wzorce, jak ta książka, pomogą mi lepiej przygotowywać to, co nasze własne, słowiańskie.

No a "Mądrych bajek z całego świata" to już w ogóle jestem ciekaw, bo sam kocham mądre bajki, i staram się także takie opowiadać.

----------

Mogę się pochwalić także i dzisiejszym znaleziskiem - tym razem dokonanym w moim Gnieźnie, w mojej dzielnicy.  Oto ktoś wyłożył wielką księgę, zatytułowaną "Śpiewająca lipka - bajki Słowian Zachodnich".

Niestety - jak widać - jest ona w bardzo złym stanie, dosłownie się rozsypuje... Wydanie z 1973 r., książka klejona, wydrukowana w NRD - więc w sumie nic dziwnego. Ale po samych opowieściach wiele sobie obiecuję - i nawet w takim stanie może mi dać bardzo wiele właśnie dzięki tym baśniom w niej zawartym. Ciekawe jest przy tym groni jej twórców - to... naukowcy, badacze literatury i kultury - z Polski, Czechosłowacji i NRD, wszyscy z tytułami "doktor", a nawet "profesor"! To czyni zbiór szczególnie interesującym. Baśnie dla dzieci... Na pewno pisane tak, żeby były dla dzieci. Ale przy tym i tak, by miały też odpowiednio wysokie walory poznawcze dla kogoś, kto się baśniami pasjonuje bardziej profesjonalnie. 

Wiele więc sobie po tej księdze obiecuję. I tym bardziej mnie cieszy, że akurat wchodzę jakby w zainteresowanie opowieściami zachodniosłowiańskimi właśnie - najbardziej zaś pociągają mnie Łużyce. Mam już kilka ciekawych pozycji dotyczących tego obszaru - między innymi cenny prezent od mojego przyjaciela i mentora, Mistrza Łukasza z Szamotuł. Ale z baśniami jest tak, jak z przyjaciółmi... Gdzieś kiedyś przeczytałem takie mądre słowa, które mocno wryły się w mą pamięć:

"Niech ścieżka, którą do nas przyjaciele przychodzą,
nigdy chwastami nie zarasta!"

I ja tak właśnie mam z baśniami, i z ciekawymi opowieściami czy książkami w ogóle. Nigdy nie mam ich tak wiele, by nie mieć już chęci na kolejne! 😉

sobota, 12 kwietnia 2025

O sabatach czarownic

Fascynują mnie nie tylko postacie czarownic (i czarowników), ale także ich sabaty. Jak już wcześniej napisałem, myślę, że faktycznie ludzie ci - którzy przecież rzeczywiście żyli i wierzono w ich moce - mogli tworzyć swoisty "zakon" z własnymi regułami i tajemnymi obrzędami, mogli odbywać także własne zgromadzenia czy święta. Te opiewane w bajaniach "sabaty czarownic"...

 *****

Najsłynniejszym takim miejscem jest Łysa Góra w Górach Świętokrzyskich (Łysogór). Wzniesiono na jej szczycie kościół i klasztor, sanktuarium - miejsce katolickiego kultu religijnego, z rzekomą relikwią "świętego krzyża". Całą górę też w końcu nazwano Świętym Krzyżem. Jednak ta góra była już wcześniej świętą, i na jej szczycie istniało znaczące miejsce kultu i obrzędów, już znacznie wcześniej - w czasach pogańskich. Jego pozostałością jest wał ziemny otaczający szczyt - nieukończony, zapewne z powodu przejścia kraju na chrześcijaństwo. Jest tu duże podobieństwo np. ze szczytem Ślęży, która bez wątpienia była dla naszych przodków świętą górą i miejscem silnego kultu pogańskiego. Pośrednio dowodzi tego także fakt nadania nazwy Święty Krzyż - silnym kultem katolickim chciano zatrzeć dawny kult pogański i wspomnienie o nim. 

Nie wiadomo kiedy dokładnie to się stało, kiedy wzniesiono kościół i klasztor, kiedy pojawili się tam benedyktyni - według legendy dzieje klasztoru sięgają 1006 roku i stało się to z woli Bolesława Chrobrego. Nazwa opactwa i należącej doń góry Święty Krzyż pojawia się jednak dopiero w wieku XIV. Trzeba przy tym zauważyć, że chrystianizacja Polski to nie był rok 966, kiedy dokonał się tzw. "Chrzest Polski", ale był to proces bardzo powolny i żmudny. Wybitny mediewista, Jerzy Dowiat, w jednej ze swych książek pisze, że zajął on co najmniej 200 lat! Lata 1031 - 1039 to okres tzw. "reakcji pogańskiej" - tak silnej, że, jak się sądzi, o mało co nie wyparto chrześcijaństwa. Spotykam się także z domniemaniami, że Chrobry - z jednej strony fanatyczny katolik, np. wybijający zęby poddanym za nieprzestrzeganie postów religijnych - mógł się skłaniać w jakimś momencie do odrzucenia wiary przyjętej przez jego ojca i powrotu do pogaństwa. Nie wiem, na czym to oparte - ot, ciekawostka do "pogdybania sobie". W każdym razie jeszcze w XIII i XIV wieku pogaństwo było w naszym kraju praktykowane, chociaż niewątpliwie musiało "zejść do podziemia". I wciąż musiało być rugowane. 

Łysa Góra miała z pewnością wielkie znaczenie dla naszych przodków, była wielkim i ważnym sanktuarium. Być może była miejscem zgromadzeń osób, które dziś byśmy nazwali czarownicami i czarownikami, ich obrzędów i świąt. Ale jej "markę" jako miejsca baśniowych sabatów stworzyli niewątpliwie już... duchowni katoliccy, dla których wcześniejsze wierzenia były kultem diabła, a słowiańskie święta i obrzędy były obrzydliwymi praktykami. Możliwe, że właśnie oni zaczęli mówić o "sabatach czarownic", by te dawne wierzenia i praktyki religijne obrzydzić ludowi, paradoksalnie... wykreowując ją na "bajeczną skalę". Prof. Bohdan Baranowski zauważa zresztą, że w ogóle "czarownica jako taka", w takiej formie jaką ją znamy z naszego dziedzictwa kulturowego, z naszych bajań, jest... wytworem duchownych katolickich. Możliwe... Ogromnie w każdym razie szanuję tego wybitnego polskiego historyka i jego bogaty dorobek naukowy, cenię sobie m.in. jego książki z pogranicza historii i etnografii.

*****

W starych bajaniach każda "szanująca się" czarownica, latała na Łysą Górę, by brać udział w sabatach. Jedne na miotłach, inne na łopatach, jeszcze inne (jak rusińska Baba Jaga)... wiadrami. Ta Łysa Góra pojawia się w setkach opowieści, ale... wcale nie musi być tą konkretną Łysą Górą opisaną powyżej! Nie znaczy to, że więcej szczytów tak nazywano, ale nazwa ta stała się raczej symboliczna i "Łysą Górą" nazywano po prostu miejsca odbywania sabatów. Gdy więc czytamy o czarownicy dosiadającej smarującej się magiczną miksturą, dosiadającej miotły i.... wziuuuu! ...przez komin ulatującej ku Łysej Górze, nie musiało to wcale oznaczać dalekiej podróży, bo ta "Łysa Góra" mogła być w najbliższej okolicy! 


W dokumentach średniowiecznych związanych z procesami o czary, w zeznaniach oskarżonych, można znaleźć relacje w rodzaju: "Nasza Łysa Góra jest w......." Najdziwniejszym miejscem sabatu czarownic, o jakim czytałem w opisach procesów, jest... szczyt pnia polnej wierzby! Sami diabli chyba tylko wiedzą, jak tam mógł się w ogóle taki sabat pomieścić i odbywać! Choć wiadomo ile "warte" były te zeznania i przyznawanie się do "winy", dokonywane pod ogromną presją strachu i tortur. 

Na pewno w każdym razie i u nas - w sensie: w okolicy mojego miasta, Gniezna - musiała się jakaś "Łysa Góra" znajdować, bo i u nas były wszak procesy o czary i stracenia. O procesach czarownic w Gnieźnie pisze wiele i bardzo ciekawie w swojej znakomitej książce pt. "Czarownicom żyć nie dopuścisz - Procesy o czary w Polsce w XVII - XVIII wieku" prof. Jacek Wijaczka. Być może też takich miejsc diabelsko - wiedźmowych zgromadzeń było i kilka.

piątek, 11 kwietnia 2025

Pielgrzym i skarb przez niego znaleziony

    Szedł pielgrzym drogą i znalazł trzos ze złotem, a zamiast go podnieść, jął okładać kijem. Aż oto nadeszło trzech podróżnych, którzy, zobaczywszy, co robi,  naśmieli się z pielgrzyma, a pytając z podziwem, dlaczego chłostał te pieniądze, trzos ze złotem zabrali.
    — W tym skórzanym trzosie śmierć zawarta — odpowie pielgrzym, — więc ja śmierć kijem okładam, aby do mnie nie przyczepiła się.
    — Jakże on głupi! — rzekli podróżni i poszli ze znalezionym skarbem w dalszą drogę, a pielgrzym udał się na puszczę.
    Uradowani niespodziewanem szczęściem, gdy słońce już zaszło, wstąpili do samotnej wśród boru karczmy, aby podzielić się złotem, posilić wieczerzą i zanocować. Przy wieczerzy, radzi wielce z tego, co ich spotkało, podchmielili sobie niezgorzej; a że, jak to u pijących bywa, ten mocniejszy w ręce, ów w nodze, a inny w głowie, — więc i tu, gdy jeden z nich, zamroczony trunkiem, zasnął, jak drewno, dwaj pozostali zmówili się, żeby śpiącego zabić i pieniędzmi, które wziął w podziale, podzielić się. Jakoż straszną na nim zbrodnię spełnili, trupa w krzakach ukryli, pieniędzmi jego podzielili się i, zabrawszy flaszę z resztą gorzałki, co rychło w bory uciekli.
     Długo szli przez gęstwiny, a szli chyłkiem, gdyż zdawało się im, że ktoś goni, bo, jak wiadomo, na złodzieju zawsze czapka gore, — aż pomęczeni zatrzymali się na odpoczynek. W tedy ten, który pierwszy do zbrodni był powodem, żeby dodać sobie odwagi i zagłuszyć głos sumienia, duszkiem wychylił pozostałą gorzałkę, poczem usnął snem twardym.
    Towarzysz, słysząc chrapanie, myśli sobie: Ty mnie do zabicia tamtego podmówiłeś, więc sam na podobną śmierć zasłużyłeś; jeżeli ja ciebie zabiję, to cię spotka słuszna kara, a zbrodnia nasza już nigdy się nie wyda. Tak dumając, zabił zbrodniarz zbrodniarza, zabrał wszystko złoto, ukrył trupa w lisiej norze i powędrował do miasta, opasawszy się ciężkim trzosem, ale dźwigając jeszcze większy ciężar czarnego sumienia mordercy.
    Sumienie to nie dawało mu pokoju we dnie i w nocy, aby więc je zagłuszyć, pił na zabój, grał w kości i karty z kosterami i szulerami, płacił błaznom za hece, hulał i tańczył, jak opętany, aż nareszcie cały skarb swój przetrwonił, a wyrzuty sumienia zostały wyrzutami. Nędza poczęła trapić ciało, a jadowity robak sumienia toczył mu duszę. Gdzie spojrzał, widział w każdej kropli błota krew ludzką, w każdym głosie słyszał jęk konających; w dzień każdy człowiek zdawał mu się podobny do zamordowanych, każdy, kto spojrzał na niego, zdawał się wiedzieć o jego zbrodniach; w nocy krwawe ofiary stały mu nad głową, spędzając wiecznie sen z oczu. Więc nie mogąc znieść gwaru miasta i widoku ludzi, uciekł znowu na puszczę. Ale gdy w odludnem pustkowiu głód i sumienie jeszcze srożej dręczyć go poczęły, postanowił zakończyć swą męczarnię przez odebranie sobie życia.
    Jakoż upatrzył dąb rosochaty i już założył sobie pętlicę na szyję, gdy nagle ukazał się z gęstwiny ten sam pustelnik, co to skarb kijem okładał, i kościstą ręką wstrzymał spełnienie trzeciej zbrodni. Samobójca, skruszony widokiem świątobliwego starca, upadł przed nim na kolana, całował kraj grubej jego szaty, i płacząc, szukał ulgi w spowiedzi, którą przed nim uczynił szczerą i głęboką.
    — Grzeszniku — rzeknie wzruszonym głosem starzec siwobrody, — wielkie są winy twoje, ale jeszcze większe miłosierdzie Boże! Oto cudowne zrządzenie przeszkodziło twojemu samobójstwu, a wybawić ono może i grzeszną duszę twoją i ocalić życie niewinnego karczmarza z owej leśnej gospody, który, posądzony o dwa zabójstwa i na śmierć skazany, jutro ma być mieczem kata ścięty na rynku miejskim. Ja jeden byłem przeświadczony o niewinności tego człowieka, ale dowodów na poparcie słów swoich nie miałem. Modliłem się więc gorąco do Boga i Bóg wysłuchał modłów moich. Jeszcze nie jest za późno. Idź, grzeszniku, co rychlej do miasta, wyznaj przed starostą zbrodnie swoje, proś o surową dla siebie sprawiedliwość, zgiń śmiercią zasłużoną, a ocalisz życie niewinnemu karczmarzowi i własną duszę wybawisz przed potępieniem wiecznem.
    Nazajutrz rano, gdy karczmarza na rynku ściąć miano, przedarł się przez tłum zebrany człowiek, nikomu nieznany, krzycząc głosem rozpaczliwym: „Jam jest mordercą prawdziwym; za największą łaskę świata dajcie mi pójść pod miecz kata; karczmarz niewinnie sądzony niech wróci do dzieci i żony.“

 Zygmunt Gloger
"Baśnie i powieści z ust ludu i książek"
Warszawa, 1898

czwartek, 10 kwietnia 2025

O wiedźmach... myśli kilka

Kocham baśnie, mity i legendy... Ale też fascynuje mnie wszystko, co w jakiś sposób się z tym światem fantazji wiąże. Baśń to nie tylko tekst - czasem jest to... obraz, który zawiera w sobie jakąś opowieść, a przynajmniej jej fragment. Wpadł mi w oko właśnie taki obraz, znaleziony na Facebooku:

Źródło: Bieszczadzki Uniwersytet Ludowy / Facebook

Jakiś - nie znany, nie opisany - artysta ludowy ukazał na nim Babę Jagę tańczącą do muzyki, którą wykonuje chłop grający na dudach. "Baba Jaga" stała się dla nas praktycznie synonimem do słowa "czarownica". To jednak nie tak, że każda czarownica słowiańska była Babą Jagą - ta wywodzi się bowiem z rusińskich wierzeń ludowych i, chociaż pojawia się w różnych miejscach i w różnych opowieściach, zdaje się być konkretną osobą, nie dowolnie wziętą czarownicą, bo czarownic było wiele, a wydaje się, że Baba Jaga tylko jedna. Tak myślę - chociaż może dlatego, że konkretnie nazwana, nosząca konkretne imię?
 
Czarownice z jednej strony wzbudzały lęk, z drugiej zaś niewątpliwie fascynowały ludzi. Zwano je pierwotnie raczej "wiedźmami" - czyli kobietami wiedzącymi. Pewnie można je nazwać szamankami, albo i kapłankami dawnych bóstw słowiańskich. Możliwe, że łączyły wiele funkcji. Kojarzą nam się głównie z praktykami magicznymi, z rzucaniem lub zdejmowaniem czarów, uroków. Zapewne także wróżyły czy uprawiały jasnowidzenie - zyskując "wiedzę", czy raczej wizje tego, co ma się zdarzyć, losów, czy to poszczegołnych ludzi, czy to społeczności. Niewątpliwie przy tym miały niemałą wiedzę rzeczywistą. Na pewno znakomicie znały się na roślinach i grzybach - choćby tych leczniczych czy trujących - czy też... zapewne miały i zdolności, które dzisiaj nazwalibyśmy psychologicznymi, znały naturę ludzką oraz sposoby wywierania wpływu, psychomanipulacji. Tak sądzę.
 

środa, 9 kwietnia 2025

Baśnie - czary i moc!

Baśń pomaga nam oderwać się od tego świata, w którym żyjemy, od "szarej rzeczywistości", także od tej naprawdę ponurej, i choć na moment przenieść się gdzie indziej, odetchnąć. Nawet jeśli jest mroczna, z "istotami nie z tego świata", które... no, nie zawsze są tylko dobrymi wróżkami, tańczącymi elfami, miłymi krasnoludkami czy pięknymi rusałkami. Wiele baśni jest przecież "z dreszczykiem". Zawsze tak było - poczytajcie choćby Grimmów!  

Baśnie - nawet jeśli życie i losy ich bohaterów nie są "jak z bajki"  - bardzo pomagają żyć i nie zwariować w tym pokręconym i wciąż gdzieś pędzącym świecie. Pozwalają zatrzymać się choćby na chwilę i naprawdę - powtórzę to raz jeszcze - wziąć głęboki, duchowy oddech. Myślę, że każdy z nas powinien czasem uciec właśnie w świat baśni - zrobić sobie w nim taki, jak to się modnie, z angielska, nieraz mówi "retreat". Niejako "spłukać z siebie" naszą codzienność, nasze trudy i zmartwienia, nasze także choroby czy niedomagania fizyczne lub psychiczne. Baśnie naprawdę mają w sobie czary i moc!

wtorek, 8 kwietnia 2025

Kamishibai o... kamishibai - czyli o opowieściach będących dla mnie wielkim skarbem

Kamishibai - nasza główna obecnie forma działalności artystycznej - wywodzi się z dalekiej Japonii. Słowo to znaczy po polsku dosłownie "papierowa sztuka", ale lepiej brzmi "papierowy teatr" czy po prostu "teatr ilustracji". O samej tej sztuce z pewnością jeszcze opowiem, ale dzisiaj chcę o czym innym...

Swego czasu, dość przypadkowo, trafiłem na hiszpańską stronę poświęconą właśnie kamishibai, zawierającą także sklep. Spodobało mi się tam kilka opowieści, ale nie mogłem się zdobyć na ich zakup, bo... krucho z kasą. Jedna z nich mnie ciekawiła szczególnie - zatytułowana "Gaito Kamishibaiya". "Kamishibaiya" to osoba, która opowiada historię za pomocą teatrzyku kamishibai. My mówimy - trochę dziwnie łącząc dwa języki tak od siebie pod każdym względem odległe - "kamishibajarz", ale można powiedzieć prościej: "opowiadacz". "Gaito" zaś oznacza "ulica". Można więc ten tytuł przetłumaczyć jako "Uliczny opowiadacz", "uliczny bajarz".


Jest to poruszająca, wzruszająca opowieść o Haruto, japońskim lotniku. Podczas wojny został on wcielony do wojska i latał w trudnych warunkach bojowych, ryzykując życie. Po zakończeniu wojny zaś nie chciał już wracać do latania, za to zajął się opowiadaniem historii, jeżdżąc po kraju, a potem i po świecie z teatrzykiem kamishibai i przesłaniem o potrzebie życia w pokoju.

Ja także jestem "kamishibaiya". Rozważam nawet dołączenie do międzynarodowego stowarzyszenia "kamishibajarzy". I także ważne jest dla mnie przesłanie o pokoju - tak samo ważne, jak harmonia z naturą - więc miałem wielką ochotę na to przedstawienie. Ale brakowało pieniędzy. W końcu jednak udało się je zakupić - w dość dobrej cenie i dzięki środkom od osób nas wspierających. Dokonałem też tłumaczenia na język polski.

Opowieść ta jest świetna nie tylko sama w sobie - pięknie opowiedziana i z niezwykle cennym przesłaniem. Jest też bardzo użyteczna, bo z jej pomocą można świetnie opowiedzieć o samym teatrze ilustracji kamishibai, wprowadzić odbiorcę w temat. Jest w niej wzmianka o technice tej pracy, o tym jak się robi takie przedstawienie - i gdy w bajce jest mowa o skrzynce, mogę wskazać na własną; gdy jest wspomniane o tekście na odwrotnej stronie obrazka, który czyta bajarz, mogę pokazać taką kartę, odwracając ją także, by dzieci (i dorośli także) mogli zobaczyć realnie to, o czym jest mowa w bajce. Jest to więc nie tylko bajka wysoce wychowawcza, ale także niezwykle użyteczne narzędzie do promowania samej sztuki kamishibai!

Gdy ją opowiadam, łatwo wpadam w tzw. "flow" - bo mocno "czuję temat". I przeżywam. I zwykle na koniec dodaję także od siebie kilka myśli o życiu w pokoju. Gdy mówię do dzieci, zwykle dodaję, że czasem wielkie wojny, wielkie tragedie, zaczynają się od małych, błahych spraw; i żeby zapobiec wielkiemu złu, powinniśmy uczyć się życia w pokoju - między sobą; i żeby nie kłócić się z nikim z byle powodu - że nie jest ważne, że drugie dziecko zabrało zabawkę, którą i ja chcę się bawić, itd. I widzę, że to bardzo do dzieci trafia. I zakup tej opowieści był jednym z najlepszych, na jakie się zdobyłem.

Obecnie myślę o zakupie innej historii, "Kamishibai Man", także dającej możliwość opowiedzenia "pobocznie" czegoś warsztatowego. Tym razem jednak dla nieco starszych, bardziej rozbudowanej, i poruszającej temat braku pracy, biedy i starości. Jest to jednak przedstawienie jeszcze droższe i bardziej wymagające. Jeśli więc zechcecie mnie w tym wspomóc, to obok 👉👉👉 jest informacja, jak można to zrobić. 😊

poniedziałek, 7 kwietnia 2025

Mój mały wielki skarb

Zaliczam się do ludzi o szerokich zainteresowaniach. Jestem zakochany w opowieściach. Jestem też zakochany w ziemi i ludziach. Z przyczyn oczywistych najbliższy jest mi mój region - Gniezno i okolice. Bardzo lubię wyprawy w teren, rozkoszowanie się pięknem i historią tej mojej "Małej Ojczyzny". Bardzo lubię też czytać, zagłębiać się w niej poprzez słowa o niej napisane. Niekiedy więc szperam tu i ówdzie za jakimiś ciekawymi publikacjami. Nie przerażają mnie wieluset stronicowe księgi napisane przez wielkich znawców, ale nie gardzę też drobnymi, broszurowymi pozycjami napisanymi przez ludzi o wiedzy nie tak wielkiej, ale o wielkim sercu rozmiłowanym w regionie. Tacy właśnie "nieznaczący" potrafią wyłapać ciekawe wątki, które umykają tym wielkim.

Tak właśnie pewnego dnia natrafiłem na tą oto - skromną, niespełna 48-stronicową - książeczkę. Akurat nie szukałem wcale literatury, lecz map, ilustracji i informacji o jeziorach Powidzkim i Niedzięgiel, którymi to okolicami żywo się interesujemy jako Grupa Bajarzy "WędrujeMY". Cena nie była wprawdzie "okazyjna", ale miałem przeczucie, że warto. I... sprawdziło się.

Autor - zdjęcie z książki
Autor to człowiek "tutejszy", żyjący - mam nadzieję, że wciąż ;) - nad jez. Niedzięgiel i prowadzący agroturystykę. Odnoszę wrażenie, że książeczkę wydał głównie dla swoich gości i by zachęcić do przyjazdu. Zawarł w niej podstawowe informacje geograficzne, przyrodnicze i historyczne. Te przeczytałem z umiarkowanym, lecz życzliwym, zainteresowaniem. Ale... znalazły się tam także miejscowe bajania, określone hasłem "dziedzictwo kulturowe wsi" - więc  historie opowiadane z pokolenia na pokolenie przez dziesiątki lub nawet setki lat! I tu, rzecz oczywista, zaczęło być dla mnie wprost... bajecznie! ;) No bo jak? ;)

Nie ma tych opowieści wiele - ledwie pięć, zawartych na kilkunastu stronach. W tym jedna zdająca się być w ogromnej części wymysłem autora (chociaż zapewne oparta na tradycyjnych przekazach), a reszta o mocnym charakterze starych, ludowych i niesamowitych opowieści. Prawdziwe, lokalne bajania, których nie spotkałem w żadnych publikacjach poświęconych wielkopolskim legendom i baśniom! Czy już rozumiecie zachwyt, w jaki popadłem? Zupełnie nie przeszkadzało mi, że zapisane zostały prostym językiem - tak, na ile stać było autora.

Szczególnie przypadły mi do gustu dwie spośród tych opowieści. Pierwsza to baśń o dzielnym rybaku Niedzięgielu, od którego wzięło swe imię jezioro. To ciekawa historia, mocno zakorzeniona w czasach pogańskich - najpewniej opowiadana w tych okolicach od setek lat. Wydają się w niej pobrzmiewać echa prawdziwych lokalnych wierzeń sprzed tysiąca lat. Mamy w niej ciekawego bohatera, który po śmierci pomaga mieszkańcom swej osady w rybaczeniu, w walce o przetrwanie. I spodobała mi się też opowieść zupełnie inna, pogodna - o zabawnym diable Metlywku.

Obie te postacie urzekły mnie tak bardzo, że zabrałem się do pracy nad własnymi wersjami obu tych opowieści. Zapis ten stał się dla mnie jakby "gliną", z której zacząłem lepić opowieści - przekształcając i dodając wiele od siebie. W "Niedzięgielu" starałem się mocno ożywić osadę rybaków i ich postacie. Pozwoliłem sobie też na poważny eksperyment na głównym bohaterze - pokazując jak człowiek mógł się stać jakby pół-bogiem, otaczanym kultem. O tym jednak przy innej okazji. A Metlywka zamieniłem z "szykownego diabła" w zabawnego, niesfornego i w gruncie rzeczy bardzo sympatycznego diablika. Tak więc powstały w dużej części nowe, autorskie opowieści, stworzone na bazie owego lokalnego dziedzictwa kulturowego.

Takie niewielkie publikacje potrafią być naprawdę wielkimi skarbami. I jestem autorowi tej książeczki bardzo wdzięczny za wykonaną przez niego pracę - i oczywiście nie mam zamiaru zbierać sam całej chwały za te bajania, o ile na taką zasłużę własną pracą.

Latajcie razem, ale nigdy związani!

Ten blog to trochę także jakby mój "notatnik bajarski". Pragnę się dzielić tym pięknem, które mam w sobie, ale i tym, które do mnie napływa, i... zapamiętywać właśnie dzieląc się. A trafiłem niedawno na Facebooku na piękną, indiańską opowieść o miłości. Oto ona: 

----------

Stara legenda Indian Siouksów mówi, że kiedyś odwiedziła starego czarownika plemienia para młodych zakochanych, zdolnych do wszystkiego dla swojej miłości. Waleczny Byk najodważniejszy i honorowy wojownik, i Wysoka Chmura, córka wodza i najpiękniejsza w plemieniu. Oboje trzymali się za ręce, przedstawili się starcowi i zaczęli mówić.
- Kochamy się – powiedział Waleczny Byk
- Bierzemy ślub! - kontynuowała Wysoka Chmura.
- Ale się boimy.
Chcemy zaklęcia, talizmanu... Czegoś, co zagwarantuje nam, że będziemy razem do końca życia.
- Proszę - powtórzyli oboje - czy jest coś, co możemy zrobić?
Starzec patrzył na nich tak zakochanych, ale jednocześnie tak zdesperowanych. Więc poświęcił im czas na odpowiedź.
- Jest coś. Ale nie wiem... To bardzo trudne zadanie.
- Nieważne! - powiedzieli oboje
– Zrobimy wszystko – dodał Waleczny Byk.
- Dobrze - powiedział starzec. Wysoka Chmuro, widzisz górę na północ od naszej wioski? Będziesz musiała wspiąć się na nią sama i bez broni poza siatką i twoimi rękoma, będziesz musiała upolować najpiękniejszego i najbardziej energicznego jastrzębia na górze. Jeśli go złapiesz, będziesz musiała sprowadzić go żywego, trzeciego dnia po pełni księżyca.Zrozumiano?
Wysoka Chmura przytaknęła w milczeniu.
- A Ty, Waleczny Byku – powiedział – będziesz musiał wspiąć się na Górę Piorunów; kiedy dojdziesz na szczyt, znajdziesz najodważniejszego ze wszystkich orłów, tylko swoimi rękami i siatką będziesz musiał go złapać bez ran i przyprowadzić do mnie żywego, tego samego dnia, w którym wróci Wysoka Chmura...
Młodzi ludzie wyglądali na zdenerwowanych, ale pewnych, że dadzą radę. I pobiegli, aby wypełnić swoją misję, każdy w swoją stronę. Ona na północ, on na południe.
Trzeciego dnia przed domem szamana oboje młodych, rannych i posiniaczonych, czekało z sieciami zawierającymi ich ptaki.
- Wyciągnijcie je ostrożnie - powiedział Starzec.
Były naprawdę piękne, bez wątpienia najokazalsze w rodzie.
- Latały wysoko? - zapytał szaman
- Tak, bez wątpienia. Tak jak prosiłeś... - powiedział Waleczny Byk. - A teraz? Zabijemy je i wypijemy honor ich krwi?
- Nieeee! - powiedział starzec
- Ugotujemy je i zjemy odwagę z ich ciała? - zaproponowała Wysoka Chmura.
- Nieeee! Oczywiście, że nie. Zrobicie to, co każę:
Weźcie ptaki i zwiążcie je nawzajem za nogi tymi skórzanymi paskami, kiedy je zawiążecie, wypuśćcie je i niech odlecą wolno.
Kiedy Orzeł i Jastrząb próbowali latać na własną rękę, udało im się tylko tarzać po podłodze. Niezdolne do latania, ptaki zaczęły dziobać się nawzajem, aż się zraniły.
- Nigdy nie zapominajcie, co widzieliście! Nie dam wam żadnego zaklęcia! Jesteście jak orzeł i jastrząb; jeśli przywiążecie się do siebie, nawet jeśli zrobicie to z miłości, nie tylko będziecie żyć pełzając, ale prędzej czy później zaczniecie się krzywdzić. Jeśli chcecie, żeby miłość między wami trwała, latajcie razem, ale nigdy związani!

Pamiętaj: miłość nie żąda posiadania, ale daje wolność. Nigdy powyżej Ciebie, nigdy poniżej Ciebie, zawsze obok ciebie.
Mauricio Sol

niedziela, 6 kwietnia 2025

Wspomnienia z Koronacji Królewskiej 2024

Mam Mamy - z moją koleżanką, współtworzącą naszą Grupę Bajarzy "WędrujeMY" - to ogromne szczęście, że jesteśmy z Gniezna. Doprawdy trudno o równie ciekawe miejsce tak, jak chodzi o spisane i udokumentowane dzieje, jak też od strony bajarskiej. Mamy przecież wiele wspaniałych legend - tak znaczących, że można je nazwać "koronnymi". Nie brakuje też pomniejszych, bardziej "swojskich", ludowych - chociaż przy tych o Lechu, o Piaście, itd. - nie miały one łatwego żywota, jakoś ginęły... To także ziemia szalenie inspirująca i tworzymy także własne, autorskie opowieści. Ja tworzę teksty, Anastazja zaś obrazki do teatru kamishibai.

Staramy się angażować w życie miasta. Od kilku lat uczestniczymy w Koronacji Królewskiej, jednej z największych plenerowych imprez historycznych w Polsce. To dla nas zawsze ogromny przywilej i radość - opowiadać nasze swojskie historie w tym miejscu, które kochamy i w którym przecież wszystko się kiedyś, przed wieloma wiekami, zaczęło. Spotkać nas można co roku w tzw. "wiosce dziecięcej" - chociaż tak naprawdę opowiadamy nie tylko dla dzieci. I zawsze mamy coś ciekawego, nowego do pokazania i opowiedzenia. W ubiegłym roku była to baśń o rusałce z jeziora Koszyk (a także, rzecz jasna, inne nasze bajania), w tym roku zaś... Cóż, sami jeszcze nie wiemy, ale na pewno także w tym roku - tak szczególnym, bo millenijnym; pięknej, 1000. rocznicy koronacji Bolesława Chrobrego a potem jego syna Mieszka II) pragniemy i planujemy uczestniczyć.




Bieda

    Było sobie dwóch braci — jeden miał imię Hilary, drugi Szymon. Wzięli po ojcu gospodarkę dobrą, dom na dwie strony, pola i dobytku dostatek. Pożenili się i Bóg pobłogosławił ich dziatwą. Z początku szło dobrze obu braciom, ale później do Szymona przyczepiła się bieda. Żona i dziatki chorowały, krowa jedna zdechła, druga okaleczała, konie ukradli złodzieje, połowę owiec wydusił wilk, a w polu, późno zasianem, zawitał nieurodzaj. Poczciwy Szymon płakał na widok chorej żony i głodnych dziatek, a że Hilaremu szło dobrze, więc począł u brata pieniędzy pożyczać. Ale Hilary był chciwy i zazdrosny, pożyczał niechętnie, a od pożyczonych liczył duże procenty. Gdy Szymon nie mógł mu z długu i procentów się wypłacić, Hilary zabrał Szymonowi gospodarkę i rolę, a dopłaciwszy kilkadziesiąt złotych, kazał mu wynosić się ze wspólnej chaty rodzinnej.
    Za wioską pod borem stała nędzna, prawie bez dachu, rozwalająca się, pusta chałupa. Mieszkał w niej niegdyś żebrak jakiś, ale od czasu, gdy go w domu wilki zjadły, stała pustkami, bo głupi ludzie pletli, że w niej straszy duch nieszczęśliwego żebraka, i nikt do niej przyznać się nie chciał. Owóż Szymon wniósł się z żoną i dziatkami do tej lepianki i żył z wyrobku. a choć pracował, jak wół, to mu chleba nieraz brakowało. Co tylko zarobił, choć sam bywał nieraz głodny, poczciwy człowiek niósł wszystko żonie i dzieciom.
    Trzy lata takiej nędzy wyniszczyły zdrowie Szymona. Postradał siłę, twarz mu wyżółkła, ciało wychudło. Serce jego, kiedy smętnym rzucił wzrokiem na nędzne swe dzieciny, każdy raz nowe dręczyły bole. Ale wpośród takiego nieszczęścia mieszkała praw dziwa cnota i kwitła miłość Boga. Nie opuścili oni żadnej modlitwy porannej, nie usnęli bez złożenia należnego hołdu Stwórcy i, choć trawieni głodem, nie szemrali nigdy na Niebo, ani na ludzi.

    Jednej niedzieli, gdy Szymon powracał z kościoła przez wieś do domu, widzi przed domem swego brata pełno bryczek, wozów i koni osiodłanych. Powiadają mu ludzie, iż on przecie musi wiedzieć o zaręczynach córki Hilarego, która idzie za bogatego młynarza. „Chwała Bogu, pomyślał sobie poczciwy Szymon, będzie Hilary miał się jeszcze lepiej, to i mnie prędzej kiedy dopomoże. W prawdzie dotąd odmawiał mi wsparcia, ależ i on ma kilkoro dzieci i dla nich zbiera grosiwo; pójdę dziś do Hilarego, u niego dziś uroczystość, samo szczęście lgnie do jego domu, wydaje tak bogato córkę zamąż, Bóg skruszył zapewne jego twarde serce.“

    Tak dumając, owiany dobrą nadzieją, wszedł Szymon na podwórzec Hilarego. A że przez okno zobaczył wiele gości, siedzących za stołem, żeby więc lichą odzieżą swoją nie zawstydził bogatego brata, wsunął się do sieni i usiadł w kąciku. Hilary, przechodząc do kuchni, spostrzegł go, ale udał, że nie widzi. W tedy Szymon rzekł:
    — Mój panie bracie, dowiedziawszy się o szczęściu, jakie cię spotyka, przyszedłem ci ze szczerego serca powinszować, a pewny jestem, że mi dasz jaki zasiłek dla głodnych dziatek moich.
    — Mój Szymonie — odrzekł na to Hilary,— przyszedłeś wcale nie w porę, gdy mam tyle zajęcia i gości dom pełen. Staraj się sam i pracuj, a na cudze ręce nie patrz i na cudze mienie nie licz. To mówiąc, Hilary wyniósł z kuchni wielką kość z wołowej pieczeni i, podawszy ją bratu, kazał mu odejść z Panem Bogiem.
    Szymonowi zakręciły się łzy w oczach, wziął jednak kość do ręki, nasunął rogatą czapkę na czoło i wyszedł, nie myśląc, gdzie idzie i po co. Za wsią pod lasem, w przeciwnej stronie, gdzie stała nędzna chata Szymona, płynęła rzeczka, do której mimowolnie Szymon przyszedłszy, stanął i spojrzał w wodę. Straszne myśli zaroiły mu się w głowie. Szatan szeptał do ucha:— „Skocz biedaku do wody, w jednej chwili pogrzebiesz ziemską nędzę i wszystkie twoje kłopoty, zemścisz się na Hilarym, bo śmierć twoja zatruje mu sumienie."

sobota, 5 kwietnia 2025

Legendy Krajny Złotowskiej w moich zbiorach

A skoro już opowiadam o Złotowie i swoim pierwszym w życiu sukcesie literackim, to muszę od razu napisać także coś o legendach z tego regionu, które mam w swoich zbiorach. No przecież nie mogło być tak, bym ze Złotowa powrócił nie wzbogaciwszy swojej bajarskiej biblioteczki. Pomimo, że miasteczko jest malutkie - chociaż powiatowe - i Krajna Złotowska jest niewielka, to jednak legend i baśni jest tam całkiem sporo i jest pod tym względem obszarem niewątpliwie dość ciekawym!


Nie, nie wszystkie z powyższych książek kupiłem tam na miejscu. W tamtejszym muzeum regionalnym udało mi się nabyć tylko pierwszą z nich, "Legendę o założeniu Złotowa". "Jest jeszcze jedna, 'Legenda o źródłach Głomi', ale niestety nam się skończyła" - wyjaśniała z odrobiną żalu w głosie, widząc jak mi zależy, sympatyczna pani Katarzyna. Nic nie szkodzi, nabyłem ją później, "z drugiej ręki". A potem muzeum wydało kolejną - tą w niesamowitych "landrynkowych" kolorach (bardzo mi się podoba ta okładka, chociaż jest taka "landrynkowa") - którą też nabyłem i przyszła do mnie pocztą. Bo... naprawdę spodobało mi się w Złotowie, chociaż byłem tam bardzo, bardzo krótko - aż za krótko, niestety.

Każda z nich jest trochę inna. Każda ciekawa. Każda pomaga trochę poznać region, jego tradycje i kulturę, "poczuć klimat". I nawet jeśli niektóre historie się powtarzają - bo tego się przecież nie uniknie - to i tak fajnie było poczytać. A pierwszą z nich czytać zacząłem - rzecz (dla mnie) jasna - jeszcze w wieczór spędzony w Złotowie. No, przynajmniej musiałem przeczytać tą, która opowiada o jeleniu ze złotowskiego herbu, który stoi także jako pomnik - i to ponoć ruchomy! - przed miejscowym urzędem. Jest z pewnością coś szczególnego w czytaniu lub słuchaniu legend tam, gdzie się one zrodziły.

Autorką dwóch pierwszych pozycji jest Jowita Kęcińska - Kaczmarek, znawczyni krajeńskiej kultury i mowy ludowej, osoba niezwykle zasłużona dla Krajny, z tytułem naukowym "profesor doktor habilitowany", wykładowczyni dialektologii i metodyki nauczania języka polskiego na Akademii Pomorskiej w Słupsku. Dlatego można u niej znaleźć wiele "smaczków" językowych. Autorem ostatniej zaś jest równie zapalony regionalista, a zarazem dziennikarz i wieloletni naczelny jednej z regionalnych gazet.

Gnieźnieńskie opowieści

W bajarski sposób można opowiadać także... prawdziwą historię. Tak, jak to zrobiliśmy w Centrum Aktywności Społecznej "Largo". W 2019 roku - z myślą o Koronacji Królewskiej - przygotowaliśmy "Opowieści Gnieźnieńskie". Nawiązywaliśmy w nich do nowej wówczas atrakcji Gniezna, "Traktu Królewskiego", na którym są m.in. niewielkie figurki królików, służące opowiadaniu o historii i współczesności miasta. Wybraliśmy kilka wątków, na których zbudowaliśmy historię z XIX i początków XX wieku.

Poszczególne fragmenty opowieści napisane zostały przez różne osoby uczestniczące w zajęciach teatru ilustracji kamishibai. Moim własnym wkładem były fragmenty o wielkim pożarze Gniezna oraz doprowadzenia do miasta kolei. Oczywiście wymagało to nie tylko fantazji, ale także rzetelnego zagłębienia się w dzieje miasta. Pracy więc było całkiem sporo. Wydarzenia starałem się opisać jak najdokładniej, włącznie z nazwiskami głównych postaci. Także wątek o przyczynach pożaru jest historyczny - chociaż nie udowodniono tego jednoznacznie, to jednak taki był przypuszczalny rozwój wypadków. Trzeba przy tym podkreślić, że nie miały te podejrzenia charakteru antysemickiego i nie wywołały żadnych reperkusji. Jeszcze więcej faktów dotyczących pożaru zawarłem w stworzonym przy okazji opowiadaniu autorskim poświęconym tylko temu zdarzeniu.

Było to dla mnie - i dla nas w ogóle - jednym z najciekawszych wyzwań bajarskich. Tym bardziej, że... nigdy nie lubiłem pisać "na zadany temat". A tu trzeba było się zmierzyć z zadaniem wyznaczonym nam przez miasto, organizatora imprezy. Czy nam się udało? Myślę, że poradziliśmy sobie z tym całkiem nieźle. W każdym razie naszej opowieści o mieście z uwagą słuchały nie tylko dzieci, ale i dorośli.

czwartek, 3 kwietnia 2025

Uśmiech dziecka

 Bajka chińska.

    Pewnego dnia mały Ci-Ciang zapuścił się w las i po długiej wędrówce ujrzał nędzną chatkę, wokół której panowała głucha cisza. Nie było widać ani kury, ani kota, ani słychać śpiewu ptaków. Nie mając jednak pewności, czy  była niezamieszkała, ostrożnie podszedł, zajrzał przez szpary do wnętrza, i zobaczył leżącego w łóżku starca z długą siwą brodą.
    "Wejdź, dziecko! Podejdź bliżej! Słyszałem już twe kroki z odległości co najmniej mili. Zbliż się!" Ci-Ciang wszedł, zbliżył się i zapytał: "Jak to możliwe, że mnie słyszałeś z tak daleka?" "Widzisz, mój drogi przyjacielu - odparł starzec - gdy się dochodzi do mojego wieku, pragnienie posiadania kogoś bliskiego jest tak silne, że jakby zaostrzało słuch naszego ucha, pozwalając mi słyszeć z bardzo daleka! Otóż, drogie dziecko, chcę ci coś rzec w zaufaniu. Nie zdziw się, ale ja, choć wiele w życiu widziałem, na różnych polach działałem i o wiele walczyłem, tęsknię ogromnie za jednym dziecięcym uśmiechem! Czy możesz mnie nim obdarzyć?" Ci-Ciang uśmiechnął się, a nawet pocałował mądrego staruszka w posiwiałą brodę. A on natychmiast pogrążył się we śnie, jak gdyby dogłębniej chciał zakosztować miłości dobrego malca.

Źródło: Valentino del Mazza, "Bajki i baśnie mądrością życia" (Łódź 1987).

Gdzie Panu będzie lepiej

Wspominałem już o skarbie, jakim jest dla mnie książka "Ukraińskie narodowe bajki, legendy, anegdoty" - z wyzwaniem dla mnie, że jest ona po ukraińsku. Szczęśliwie jednak trochę daję radę. 😉 Swego czasu nawet jedną z tych opowieści przygotowałem do "bajarskiego pojedynku" on-line. Muszę przyznać, że go... przegrałem, ale bez wstydu - bo z jedną z lepszych opowiadaczek, jakie poznałem. Zaprezentowałem ją także podczas Festiwalu Sztuki Opowiadania "Słowo Dam" w Poznaniu. To krótka i dość łatwa forma - właśnie anegdoty bajarskiej, a nie pełnej baśni - i bardzo wesoła, a jednak przecież dająca wiele do myślenia, zawierająca w sobie ludową mądrość, i można by chyba wielokroć dłużej rozprawiać o tej opowiastce, niż ona trwa.

środa, 2 kwietnia 2025

Legendy Wzgórza Zbarskiego w Gnieźnie

Kościół pw. św. Michała Archanioła, wznoszący się na jednym z siedmiu wzgórz Gniezna - Wzgórzu Zbarskim, jest jednym z najważniejszych obiektów sakralnych w Gnieźnie. Jest obiektem zabytkowym, z początku XV wieku. Nie jest jednak jakoś atrakcyjny, i nie przyciąga turystów. Skąd więc  ta szczególność? Aby o tym opowiedzieć musimy się cofnąć do Roku Pańskiego 999.

Otóż według tradycji w grodzie zwanym Zbarem (i stąd, rzecz jasna, nazwa wzgórza), jednym z kilku osłaniających gród gnieźnieński od strony wschodniej, ostatnią noc przed wniesieniem do Gniezna, spędziły szczątki praskiego biskupa - męczennika Wojciecha. Były one wcześniej przechowywane prawdopodobnie w Gdańsku, podczas gdy przedstawiciele księcia Bolesława, z bratem Wojciecha, Radzymem, na czele, propagowali w Rzymie jego postać i "heroiczność cnót" aż po męczeńską śmierć i zabiegali o wyniesienie go na ołtarze. Chociaż w Trzemesznie koło Gniezna panuje wciąż przekonanie, że przechowywane były właśnie tam, w klasztorze benedyktyńskim rzekomo założonym przez św. Wojciecha, co jednak nie jest prawdą i opiera się na późniejszych falsyfikatach mających przydać znaczenia trzemeszeńskiemu klasztorowi, fundowanemu znacznie później, przyciągnąć pielgrzymów i ich... sakiewki. Historycy zdecydowanie skłaniają się ku Gdańskowi. 

Można sobie wyobrazić, jak uroczysty pochód niósł relikwie z Pomorza do Gniezna, gdy papież ogłosił go właśnie świętym. Być może na jego czele kroczył sam biskup - nominat, Radzym Gaudenty? Bolesław Chrobry najpewniej oczekiwał w Gnieźnie. Zbar był bodaj najbliższym grodem spośród tych otaczających książęcą stolicę. Był też może najbardziej znaczącym, musiał być godnym miejscem - może przez swe położenie na sporym wzgórzu? - by być ostatnim "przystankiem" na drodze powrotnej św. Wojciecha do Gniezna. A gdy orszak się zbliżał, tam pewnie ze swego palatium na Wzgórzu Lecha udał się książę na powitanie dostojnych szczątków. I stamtąd, być może po nocnym czuwaniu modlitewnym, uroczyście wprowadzono je do Gniezna, do kościoła na Wzgórzu Lecha. 

Było to, wedle tradycji, 20 października 999 roku. W Gnieźnie obchodzono potem ten dzień jako uroczystość 'Translatio Sancti Adalberti" - "Przeniesienia Świętego Wojciecha", do której to tradycji próbowano wrócić pod koniec XX wieku, co jednak się nie przyjęło i niewielu Gnieźnian o tej dacie i święcie pamięta. Tradycja ta nie miała chyba szans przetrwać przy tej najważniejszej dla Gnieźnian - corocznych uroczystości ku czci św. Wojciecha, odbywających się 24 kwietnia lub w pierwszą niedzielę po tej dacie, a upamiętniającej jego śmierć w dalekich Prusach, którą miał - według przekazów - ponieść właśnie tego kwietniowego dnia. W sobotni wieczór odbywa się pierwsza procesja z relikwiami męczennika - z katedry do kościoła św. Michała, gdzie następnie przez całą noc wierni trwają w modlitwie. W niedzielę natomiast odbywa się główna procesja - ze Wzgórza Zbarskiego na Wzgórze Lecha, gdzie następnie odprawiana jest uroczysta msza.

----------

Jestem Gnieźnianinem zakochanym w swoim mieście, w jego tradycjach i historii. I wciąż odkrywam nowe ich elementy. Niedawno odkryłem całkiem dla mnie nową gnieźnieńską legendę, zupełnie chyba zapomnianą. Wiąże się ona właśnie ze Wzgórzem Zbarskim, istniejącym tam grodem i fundacją kościoła św. Michała Archanioła. Nieco mroczna - bo pojawia się w niej duch zmarłego. Czy to tylko legenda, czy też historia? - trudno powiedzieć. Na pewno, chociaż są w niej wątki fantastyczne (bowiem kto rozsądny wierzy w duchy? Może tylko... bajarz - poniekąd "służbowo"), to może w niej być i prawda przedwieczna zapamiętana i ubarwiona przez miejscowy lud.

Dwie nowe książki na mojej półce

Pasja...
To także wydatk....
Wróć!
....inwestycje.

Od czasu do czasu natrafiam na książki, które - ze względu na pasję do baśni i legend - wyzwalają we mnie... żądzę posiadania. Po prostu "muszę je mieć" i pochłonąć. Tym razem tą żądzę wywołała we mnie skromna książeczka Valentino del Mazzy "Bajki i baśnie mądrością życia". A przy okazji zakupione zostały, od tego samego sprzedającego, "Dukaty kupca Amadeja", na które już dawno miałem ochotę. Ale przede wszystkim pociąga mnie jednak praca del Mazzy, po której wiele sobie obiecuję - z pewnością napisana w bliskim mi ujęciu chrześcijańskim.


Chłonięcie baśni i praca z nimi to dla mnie nie tylko same baśnie, ale także cała ich "otoczka". To historia, poznawanie kręgów kulturowych, w których dane opowieści się zrodziły - bez czego trudno je niekiedy zrozumieć - zagłębienie się z filozofię życia w nich zawartą... Dlatego moja bajarska biblioteczka to nie tylko same baśnie. Lubię bowiem także "wypłynąć na głębię" myśli i poznania. 😊
 
I tylko wciąż szukam funduszy na takie inwestycje - czasem potrzeba niewiele, nieraz sporo więcej, więc może ktoś czasem mnie wspomoże... 👉👉👉

Legenda średzkiej kolegiaty

Środa Wielkopolska to dzisiaj niepozorne, niewielkie miasto. Z wyjątkiem kolejki wąskotorowej nie przyciąga zbyt wielu turystów. Miasto nie ...