Środa Wielkopolska to dzisiaj niepozorne, niewielkie miasto. Z wyjątkiem kolejki wąskotorowej nie przyciąga zbyt wielu turystów. Miasto nie ma zbyt wielu zabytków. Jednak warte jest odwiedzenia i da się lubić a nawet kochać. Osobiście bardzo je polecam, bo sam bardzo je lubię.
Wprawne oko łatwo zauważy tu średniowieczny układ ulic w centrum, czy Planty - park powstały w miejscu części obwodowych murów miasta. W centrum znajduje się Rynek - dość uroczy, chociaż bardzo... kamienny Przy nim wyróżniają się trzy niewielkie, zabytkowe domki - to "domki senatorskie", pamiętające "złote czasy" miasta, gdy w Środzie odbywały się sejmiki szlachty wielkopolskiej. Historycznie ciekawe to bardzo, bo świadczy o dawnym znaczeniu i tradycjach miasta, ale atrakcją może być raczej dla tych, którzy się historią interesują i nieco się w niej orientują.
Nad nimi jednak góruje obiekt bardzo ciekawy - średniowieczna kolegiata, nosząca wezwanie Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. Obok kolejki jest to jedyna - uważam - prawdziwa turystyczna atrakcja miasta. A właściwie mogłaby być, gdyby nie to, że zwykle jest zwyczajnie... zamknięta. Tak więc choćby ktoś pokusił się na zwiedzanie Środy, i tak do niej nie wejdzie kiedy indziej, jak tylko przed mszą lub po niej. A szkoda!
Początki tej świątyni sięgają pierwszej połowy XV wieku. Wiąże się z jej powstaniem interesująca historia zapisana przez naszego wielkiego dziejopisa, Jana Długosza. Stała się ona z czasem najważniejszą średzką legendą. Wiąże ona początki kolegiaty z osobą naszego wielkiego króla, Władysława Jagiełły. Pozwalam sobie się nią dzisiaj z Wami podzielić - we własnej jej interpretacji, z odrobiną własnych domysłów. Uczulam jednak, że Długosz był skrajnie nieprzychylny temu władcy, i także w tej opowieści mogą być bądź to słuszne dociekania, bądź też przejaskrawienia związane z jego oceną, z jego charakterem. Trzymam się wersji długoszowej, sam może trochę własnego "gdybania" dokładając i proszę, by mieć do tego jednak trochę zdrowego dystansu. Coś mogło tak być, bądź też niezupełnie (aż) tak, bądź może jednak inaczej. Czuję się o tyle bardziej do pewnych opisów uprawniony, że... nie jestem dziejopisem, czy historykiem, a po prostu bajarzem, cieszącym się z tej racji dużą wolnością w snuciu opowieści.
----------
Było to w pogodny, letni dzień, sobotę 7 sierpnia 1419 roku. Traktem od strony Poznania ku Środzie zmierzał orszak bardzo znaczny. Nie byle pan to bowiem wędrował przez piękną i urodzajną wielkopolską ziemię, lecz sam król Władysław Jagiełło. Nie pierwszy raz przemierzał te strony. Rozumiał on bowiem dobrze staropolskie porzekadło, że "pańskie oko konia tuczy" i często objeżdżał kraj, jako dobry jego gospodarz, troszcząc się o wiele spraw, wielkich czy pomniejszych, i Ziemia średzka również była mu dobrze znana. Tym razem jednak nie jako troskliwy gospodarz tu jechał, lecz jako wódz. Wracał bowiem, wraz z licznym hufcem rycerskim, z wyprawy wojennej przeciwko krzyżakom, którą przerwał godząc się o rok rozejm z Zakonem, zawarty w roku 1414 w Brodnicy, o kolejny rok przedłużyć.
Nie w smak to było polskiemu rycerstwu, któremu marzyło się znów zgruchotać krzyżackie kości, a może i ziemię przez nich zajętą choć w części dla Polski odzyskać. Niejeden więc pewnie, mimo iż piękne lato panowało wokół, kwaśną miał minę, jakby pigwę jadł. Lecz wola króla święta była Polakom, gdyż od Boga samego jego władza przecie pochodziła, i pogodzić się z nią musieli. Niejeden spodziewał się, że niczego dobrego to Polsce nie przyniesie, i przeciwnie czynić władcy radził, wieszcząc, że korzyść z tego tylko krzyżakom przyjdzie.
Pięć dni spoczynku, w Poznaniu zaznanego, siły im nieco odzyskać pozwoliły, a i humory sobie z pewnością próbowano tam poprawić. Teraz jednak pewnie pilno było królowi do Krakowa wracać. Kościół Bożego Ciała nawiedziwszy i mszy w nim odprawionej nabożnie wysłuchawszy, polecił zaraz na koń siadać i w drogę ku Środzie się puścić, mimo, iż już się dość późno robiło. I stąd właśnie widzimy w naszej opowieści królewski orszak na poznańskim trakcie.
Słońce świeciło jasno i żar wielki się lał z nieba, potęgowany jeszcze przez duchotę. Nic nie wskazywało zmiany, a raczej spodziewano się, że cały dzień taki będzie, jak i gdy z Poznania ruszano. Z nadzieją więc niewątpliwie wyczekiwano spoczynku w cieniu drzew. Tymczasem, gdy już nie było zbyt daleko do wsi Tulczy (dzisiejsze Tulce), pogodne dotąd niebo zasnuło się niespodzianie grubą warstwą sinych i granatowych chmur, z których dochodziły głuche pomruki. Nim się obejrzano, rozpętała się straszna burza. Zaczęto popędzać konie, by czym prędzej schronić się w przydrożnym gaju, który przy wcześniejszym skwarze obiecywał odpoczynek i miły chłód, teraz zaś liczono, że ochroni przed wichurą i ulewą.
Król z dawna już cieszył się uznaniem, jako wielki i mądry władca a także śmiały wojownik. Zwycięstwo spod Grunwaldu tylko mu jeszcze chwały przydało, a mówiono, że ledwie go wstrzymywano, by sam się w wir walki nie rzucił, życie swe na szali kładąc. W sercu swym jednak może wciąż jeszcze jednak miał resztki zabobonnego lęku przed burzą A choć chrześcijanin już od lat - którym musiał się stać, by poślubić polską władczynię, Jadwigę, i samemu na dawnym tronie Piastów zasiąść - kto wie, czy nie zachował i reszty wątpliwości w sercu: a nasze bogi, czy aby naprawdę ułudą tylko są, jak księża mówią? Nieulękły w walce, we wzmagającej się nawałnicy może pewnym się wcale nie czuł Sam czcił przecież niegdyś boga Perkunasa - jednego z wielu litewskich bogów, ale pewnie najpotężniejszego z nich - ciskającego z nieba pioruny, które przepełniały Litwinów wielką grozą, niosły bowiem gniew wielkiego boga, a często pożogę na ziemi rozpalały, która niszczyła wszystko wokół.
Z ulgą więc powitał gaj, przy którym woźnica ostro osadził konie, przerażone już tak, że z największym tylko trudem zdołał je okiełznać i powstrzymywać przed paniczną ucieczką. Rwały się tak, że ledwie je można było utrzymać. Dwaj słudzy podtrzymywali królewską karetę, by się nie przewróciła od szarpania nią i przez konie, i przez wichurę. Wyskoczył z niej monarcha, nie czekając nawet, aż który ze sług mu stopień postawi, lub grzbiet własny klęknąwszy nadstawi, i pomiędzy drzewa hycnął niczym jeleń jaki, chociaż miał już lat z kopę czy nawet z okładem. Gaj jawił się Jagielle jakby świętym, zacisznym i bezpiecznym schronieniem.
Nie czekając więc, by chłopcy służebni podsunęli mu schodek, wyskoczył z karocy i czym prędzej, wraz ze swymi towarzyszami i duchownymi przy dworze służbę bożą pełniącymi, schronił się pośród drzew, zaszywszy się z dala od traktu, aż niemal u stóp niezbyt wyniosłego pagórka. Czas to był doprawdy najwyższy, gdyż tymczasem orszak znalazł się jakby w samym sercu burzy.
- Boże! Boże litościwy! Bądź miłościw mnie grzesznemu! - szeptał zalękniony władca. - A Perun? A co, jeśli to Perun? A jeśli to on prawdziwy i gniewny za to, żem go porzucił a chrzest od księży przyjął?
Burza tłumiła i pańskie modły i wahania rozpaczliwe duszy, która pół życia tylko w chrześcijaństwe przeżyła, a w pogaństwie wyrosła i pierwszą część życia do gruntu pogańską była.
- Boże! Boże przebacz mnie grzesznemu! Perun... Tfu! na Peruna, diabła starego! W Tobie, Boże mój, swą ufność pokładam. Tyś i nad nami, i nad burzą panem. W tobie me ocalenie. Miserere, mei Deus...
Burza tłumiła i pańskie modły i wahania rozpaczliwe duszy, która pół życia tylko w chrześcijaństwe przeżyła, a w pogaństwie wyrosła i pierwszą część życia do gruntu pogańską była.
- Boże! Boże przebacz mnie grzesznemu! Perun... Tfu! na Peruna, diabła starego! W Tobie, Boże mój, swą ufność pokładam. Tyś i nad nami, i nad burzą panem. W tobie me ocalenie. Miserere, mei Deus...
Pioruny biły wokół często i gęsto - tak, że aż ziemia drżała. Nagle jednak huknęło i błysnęło tuż przy gaju. Król za uszy się złapał, jęcząc boleśnie. Niejednego z orszaku grzmot na ziemię powalił. Gdy się jakoś pozbierano, ujrzano przy karecie istne pobojowisko, że aż przykro i straszno było patrzeć nawet mężom w ciężkich bojach zaprawionych, przywykłych do widoku i krwi, i trupów, i odrąbanych kończyn, i wyrwanych z ciał wnętrzności.
Piękne, królewskie konie, których cztery w zaprzęgu szły, leżały na ziemi, kopytami jeszcze w agonii ruszając. Równie marny los spotkał i inne wierzchowce z orszaku władcy, należące do dostojników którzy nieopodal karocy monarszej się trzymali: Sędziwoja Ostroroga - wojewody wielkopolskiego, Mikołaja Kurozwęckiego z Michałowa - wojewody sandomierskiego, Henryka z Rogowa - podskarbiego królewskiego i Jana Mężyka - zaufanego rycerza i podczaszego królewskiego, i siedmiu jeszcze innych rycerzy. Im samym jednak nic się nie stało, za co Bogu dzięki składali.
Nieopodal dwóch ludzi ze służby, którzy tak ofiarnie karocę królewską przed rozbiciem ratowali - Bachmata i Macieja, zwanego Czarnym - nieżywych leżało. Jeno woźnica cudem jakimś ocalał i zbierał się jakoś z ziemi, jęcząc głośno, a sam niepewny, czy żyw aby. A w głowie mu mocno huczało i dzwoniło, jakby dzwony katedry wawelskiej w niej biły. Martwy leżał także i wierzchowiec królewski, którym jechał pokojowiec
pana, Forszet ze Szczycy, kopię królewską niosący. Ten potłuczony był
bardzo, i ogłuszony. Ogień z nieba mu włosy na głowie i wąsy osmalił, i płaszcz rozciął, a jednak żywym ostawił, co jawiło się ocaleniem już zgoła cudownym.
Poruszenia, jakie zapanowało na trakcie i w gaju, nikt ogarnąć nie umiał, ani też potem opisać. Burza huczała, jak i wprzódy, ludzie krzyczeli czy jęczeli, konie przerażone kwiczały. Ponad całym tym zgiełkiem, rozbrzmiały jednak zaraz głosy w kwestii dla wszystkich najważniejszej:
- Król! Król! Co z królem?
I puszczono się z miejsca na poszukiwanie władcy. A gdy się wreszcie na niego natknięto, przerażenie ogromne sługi pańskie ogarnęło.
- Boże jedyny! Pan nasz! Nieżywy! Czy żyw jeszcze? - krzyk dał się słychać.
- Bez ducha leży! - odpowiedział zaraz ktoś inny, nad Jagiełłą się pochyliwszy.
Już lamętować poczęto, niby nad trupem, gdy pierś monarsza głębszym oddechem się uniosła, a z ust wyrwał się jęk okropny.
- Żyw! Żyw jest! Bogu najwyższemu i Panience Najświętszej niech będą dzięki!
I zaczęli króla cucić, jak się dało.
- Król! Król! Co z królem?
I puszczono się z miejsca na poszukiwanie władcy. A gdy się wreszcie na niego natknięto, przerażenie ogromne sługi pańskie ogarnęło.
- Boże jedyny! Pan nasz! Nieżywy! Czy żyw jeszcze? - krzyk dał się słychać.
- Bez ducha leży! - odpowiedział zaraz ktoś inny, nad Jagiełłą się pochyliwszy.
Już lamętować poczęto, niby nad trupem, gdy pierś monarsza głębszym oddechem się uniosła, a z ust wyrwał się jęk okropny.
- Żyw! Żyw jest! Bogu najwyższemu i Panience Najświętszej niech będą dzięki!
I zaczęli króla cucić, jak się dało.
Doprowadzenie go do przytomności okazało się jednak nadzwyczaj trudne - czy to z powodu szoku, jakiego doznał, hukiem powalony, czy może przerażenia. Choć chrześcijaninem był, to jednak przecie niepewnym było dla wielu... Toć Litwin jednak, poganinem był niegdyś i czy aby na pewno zupełnie się pogaństwa wyzbył? Zabobonność mu zarzucano. Więc może aż tak się tej burzy uląkł? Podniósł się wreszcie z ziemi, lecz drżał na ciele całym, jak w febrze. Zdawał się nie słyszeć, co do niego mówiono, a sam z trudem mówić począł:
- Zaprawdę słuszny gniew boski nade mną, bo grzechy me liczne są...
- Może się swych bogów dawnych nie wyrzekł prawdziwie? Chrzest przyjął wprawdzie, kościoły rad nawiedza, dba o nie, funduje i uposaża, a modli się. Lecz któż tam wie, co naprawdę w duszy swej skrywa - szeptali niektórzy, zwłaszcza królowi nieżyczliwi.
- A i kara to może, że siostrę swą chrzestną za małżonkę wziął! - gderali inni - Nie królewnę czy księżniczkę, jak obyczaj nakazuje, a szlachciankę, poddaną swoją. I koronował ją na królową naszą!
Tak było, że jedni króla miłowali i chwałę jego głosili, zwłaszcza po tym, czego na polach Grunwaldu dokonano pod jego wodzą. Inni zaś powątpiewali w niego, a nawet złośliwe języki rozpuszczali, niepomni jakby zupełnie zasług jego dla kraju, mądrości we władaniu i odwagi w boju, i dobrodziejstw tak licznych, jakich od niego ta ziemia polska i lud polski zaznawali od tak wielu lat.
Najsrożej zaś nastawał na niego o to małżeństwo nieszczęsne Zbigniew z Oleśnicy, arcybiskup gnieźnieński. Nie bacząc na to, źe król, wpół ogłuszony hukiem, ledwo go słuchać może, a myśli ani zebrać przy tym, długo i dobitnie mu wykładał, iż sprawiedliwie Bóg w niego piorunem huknął, za to, że córkę swej matki chrzestnej za żonę wziął, nie pomny duchowego z nią pokrewieństwa. Burza tymczasem oddalała się i cichła. Wkrótce też zebrać się było można w dalszą drogę do Środy. Tam być może na kilka kolejnych dni pozostano, by po stasznych tych przeżyciach wydobrzeć nieco. Pewne też, że i sługi, piorunem zabitych, po chrześcijańsku pogrześć należało.
Król ponoć nigdy już potem ani słyszał tak dobrze, jak wprzódy, ani też ręki swej tak pewnym być nie mógł po ciężkim porażeniu. By Bogu wdzięczność za ocalenie wyrazić, a i za grzechy własne przebłagać, Jagiełło postanowił w Środzie kościół nowy okazały wznieść opodal rynku. I stoi on tam po dziś dzień - kolegiata majestatem swym oddająca w pełni majestat fundatora...
----------
Tyle o początkach średzkiej kolegiaty mówi legenda. Poświadczeniem, źe tak właśnie było lub być mogło, jest może sam fakt, że do jej wznoszenia przystąpiono niedługo po tych traumatycznych wydarzeniach. W swej pierwotnej formie, jednonawowej i pozbawionej wieży, świątynia powstała w latach 1423 - 1428, przejmując wezwanie Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny po istniejącym w jej miejscu wcześniej drewnianym kościele. Niemal dwa kolejne stulecia rozbudowywano ją zaś do formy, którą możemy podziwiać obecnie. Stopniowo rosła też jej ranga - nie tylko stała się kolegiatą, ale i miejscem sejmików szlacheckich dla aż dwóch województw, poznańskiego i kaliskiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz