piątek, 28 marca 2025

O Białej Królewnie z gnieźnieńskiego grodu

Od czasu do czasu dokonuję mniejszych lub większych zakupów, by wzbogacić swą biblioteczkę i warsztat, by pogłębić swą wiedzę i... no jasne, żeby mieć przyjemność z czytania. Jakiś czas temu zakupiłem do swoich zbiorów książkę Tomasza Specyała "Czarownica i czarnoksiężnik - bajki, legendy, podania ludowe". T. S. nie jest po prawdzie autorem tych bajęd, lecz tym, który je cierpliwie wyszukał w różnych źródłach i zebrał w jeden tom.

Jako Gnieźnianinowi niezwykle miło zrobiło mi się na sercu, gdy zorientowałem się, że pierwsza z opowieści jest właśnie z Gniezna. Ale jednocześnie przeżyłem niemały wstrząs, gdyż... nie znałem jej! Jest to opowieść o pewnej gnieźnieńskiej królewnie, dwóch złych czarownicach i pochodzeniu nazwy jeziora Bielidło (obecnie Świętokrzyskie). Rozmawiałem później z Łukaszem - moim bajarskim przyjacielem i mentorem - i okazało się, że on też jej nie zna! "A jesteś pewien, że ten autor jej sobie nie wymyślił?" - spytał z powątpiewaniem. No więc zacząłem przeszukiwać systematycznie pozycje wymienione przez T. S. w bibliografii i... znalazłem! 

Faktycznie jest taka legenda czy baśń. Znajduje się w zbiorze "Klechdy - starożytne podania i powieści ludowe z różnych pisarzy zebrane", wydanym w Poznaniu w roku 1902. Na tym jednak ślad się urywa, bo w zbiorze tym nie podano żadnego źródła czy autora, od którego opowieść tą zaczerpnięto. Ale bajęda jest doprawdy urocza:

czwartek, 27 marca 2025

Jak w Szamotułach opowiadałem... o baśniach

Czasem się opowiada baśnie, a czasem się opowiada o baśniach...
Tak, jak to mi się zdarzyło w ubiegłym roku w Szamotułach, podczas Szamotulskich Spotkań z Opowiadaczami "Na Skrzydłach Słów". Przez chyba kilkanaście minut "tłumaczyłem się" ze swoich pasji reporterowi Radia Poznań. Cóż, na pewno nie jest to dla mnie łatwe - bo, jak często się śmieję, "jestem bardziej pisaty, niż gadaty", a tu gadać do radia, to już w ogóle... 😅 Na pewno "wyjście ze strefy komfortu", ale... o pasjach się dobrze gada, zwłaszcza z kimś, kto - jak ten Radiowiec - rzeczywiście się zainteresował, słucha i pyta. Poczułem, jak to się mówi, "flow" i poooszłooo! Tylko, że ostatecznie obszerny reportaż z imprezy, wraz z naszymi wywiadami, ostatecznie nie trafił na antenę, przegrywając z materiałem o sporcie. No cóż, życie... 😞


 

środa, 26 marca 2025

Przeginia i Tęcza

Legenda z Ziemi Krakowskiej, o założeniu miejscowości Przeginia (obecnie dzielącej się na dwie części: Przeginia Duchowna i Przeginia Narodowa) i zamku Tęczyn. Za Edmund Jezierski "Legenda polska" (Warszawa, 1931).

---------- 

    Dawno już, bardzo dawno temu żył pewien rycerz. Za młodu wsławił się walecznością w wojnach
bolesławowych, na starość zaś osiadł w swym dworze modrzewiowym, wspominając czasy dawnej chwały.
    Miał on dwie córki: Przeginię i Tęczę, które kochał bardzo, choć były zupełnie różnych usposobień. Przeginia, różowa i jasnowłosa, była dobrą i cichą dzieweczką; dni całe spędzała krzątając się po domu lub odwiedzając chorych, dla których hodowała w ogródku swym różne zioła lekarskie. Słodka i łagodna, gotowa była do wszelkich ofiar, gdy chodziło o uszczęśliwienie swego otoczenia.    
    Czarno-włosa Tęcza zaś, smukła jak górska jodła, nad wszystko kochała się w rycerskich rozrywkach i trudach. Gdy Niemiec groził wojną, przywdziewała twardy pancerz i stawała do boju pospołu z rycerstwem. W spokojnym czasie dni całe spędzała na łowach, bo nie obce jej były oszczep, ni kusza.
    Siostry kochały się bardzo, ale różność usposobień wywoływała między nimi częste sprzeczki.
    – Jesteś okrutna! – mówiła nieraz z wyrzutem Przeginia, słysząc siostrę, opowiadającą z zapałem o bitwie i rozlewie krwi. – Zdaje mi się, że gdyby zabrakło tu Niemców, pojechałabyś szukać ich gdzieś daleko, byle móc ich zabijać lub brać łupy
    – Tybyś znów oddała im zamek nasz, ziemie, może i nas wszystkich w niewolę, gdyby cię tylko o to prosili, bo bałabyś się, że im odmową zrobisz przykrość – szydziła Tęcza i oddalała się z głową dumnie podniesioną, przekonana o swej wyższości.
    Stary rycerz martwił się bardzo, słysząc spory córek, i pewnego razu, przywoławszy obie do siebie, rzekł:
    – Moje dzieci, z przykrością słucham waszych ciągłych swarów! Wasze natury i usposobienia są zupełnie niepodobne do siebie, ja stary już jestem, więc lękam się, że gdy mnie kiedyś zabraknie, drobne wasze sprzeczki i nieporozumienia zmienić się mogą w trwałą niezgodę, a nawet nienawiść. Ta myśl straszna nie daje mi spokoju, postanowiłem też zapobiec temu.
    Tobie, Przeginio, daję dwór nad Wisłą, pośród srebrnych topoli stojący, otoczony polanami i łąkami żyznemi. Tam będziesz miała poddostatkiem zboża dla siebie i trawy dla twych trzód, nie zabraknie ci nigdy lnu do przędzenia, ni ziół dla chorych; sądzę, że będziesz się tam czuła zupełnie szczęśliwą!
    Ty, Tęczo, dostaniesz warowne zamczysko wśród borów i skał. tam wojny i łowów użyjesz do syta; zgraje Niemców podchodzą nieraz pod same mury zamku, w lasach zaś jest mnóstwo zwierzyny wszelakiej; więc mieć będziesz to, co lubisz nad wszystko. Rozdzieliłem was umyślnie i tak musi być dopóty, dopóki obie nie nabierzecie przekonania, że jedna bez drugiej nic nie znaczy i rady sobie nie da.  
   
– Och! To chyba nigdy nie nastąpi! – zawołały jednocześnie obie siostry.
    Rycerz uśmiechnął się zagadkowo i zdania nie zmienił, a na prośby córek, by zamieszkał z którą z nich, odpowiadał przecząco, twierdząc, że mógłby mimowoli wpłynąć na usposobienie jednej lub drugiej, tego zaś nie chce, bo tylko własne przekonania mogą być trwałe i pewne. 

Wielkopolskie... marnotrastwo dziedzictwa kulturowego

Kaszuby / Pomorze są - obok Wielkopolski - tym regionem naszego kraju, który jest mi najbliższy. Kilkadziesiąt lat, gdy tam spędzaliśmy z rodziną każde nasze wakacje - a czasem także jechaliśmy na "majówkę" lub "czerwcówkę" - zdecydowanie "robi swoje". Z tego też względu także na półce z baśniami mam obfitość tych z Kaszub! Spora część z nich jest z jednego wydawnictwa. I tu muszę napisać, że jest coś, czego Kaszubom naprawdę cholernie zazdroszczę. Tym czymś jest Wydawnictwo "Region" z Gdyni, które bardzo pielęgnuje dziedzictwo historyczne i kulturowe Pomorza, a szczególnie Pomorza Gdańskiego / Kaszub i które wydało naprawdę wiele interesujących zbiorów baśni i legend. Niestety, w Wielkopolsce tak zaangażowanego na rzecz regionu wydawcy nie mamy. I to jest bardzo smutne.

Posłużę się tu przykładem osoby niemieckiego etnografa Ottona Knoopa. Pochodził on ze zniemczonej rodziny Słowińców. Zajmował się min. zbieraniem lokalnych podań i opowieści. Zebrał i opublikował - oczywiście po niemiecku - legendy i opowiastki pomorskie, z Pomorza Zachodniego. Nie ma żadnego problemu, by je nabyć w polskim przekładzie - właśnie dzięki staraniom owego Wydawnictwa "Region"! Pozycja ta była kilkakrotnie wznawiana - tak dobrze się przyjęła na rynku, takim się cieszy zainteresowaniem. Oczywiście mam swój własny egzemplarz - chociaż Pomorze Zachodnie mniej mnie interesuje, przynajmniej jak dotąd, niż Kaszuby.


 Ów Otto Knoop, Pomorzanin, swoje późniejsze życie związał z Wielkopolską. Był nauczycielem w Rogoźnie, a potem zamieszkał w Poznaniu. Także swojej pasji etnograficznej nie ograniczał do Pomorza - tak samo zbierał opowieści wielkopolskie. W roku 1893 ukazała się jego książka "Sagen und erzahlungen aus der Provinz Posen" - "Legendy i opowieści z Prowincji Poznańskiej". 
 
 
 I tu występuje przykra dla mnie różnica. Na Pomorzu zadbano o to, by prace Ottona Knoopa przetłumaczyć i wydać. W Wielkopolsce zaś nikt się o to nie zatroszczył! Po 132 latach nie ma nawet pełnego tłumaczenia tej arcyciekawej publikacji, nie mówiąc już o wydaniu książkowym. Po niemiecku można nabyć w sieci kilka różnych wydań - po polsku zaś, jak mawia pewna moja znajoma, "ni hu-hu...".

Co prawda nie znaczy to wcale, by żadnego polskiego przekładu prac Ottona Knoopa dotyczących Wielkopolski nie było. Na szczęście już w roku 1894 i 1895 obszerne fragmenty tej książki opublikowano na łamach Miesięcznika Geograficzno - Etnograficznego "Wisła". Niestety, jak wyjaśnia wydawca tego znakomitego czasopisma: 

Bajka o wiernym człowieku

Zmarł człowiek. Jego pies położył się obok i też umarł.
I oto dusza człowieka stoi przed złotą bramą, a obok – dusza jego psa. Przy bramie stoi strażnik.
– Co to za miejsce? – zapytał podróżnik strażnika.
– To raj. Już nie żyjesz. Teraz możesz wejść i naprawdę odpocząć.
– A czy jest tam woda?
– Ile dusza zapragnie: czyste fontanny, chłodne baseny…
– A coś do jedzenia dostanę?
– Wszystko, co tylko sobie wymarzysz.
– Ale jestem z psem.
– Przykro mi, proszę pana, z psami wstęp wzbroniony – powiedział strażnik, wskazując tabliczkę: „Zakaz wprowadzania psów!” – Psa musisz zostawić tutaj.
Człowiek nie wszedł do środka, tylko minął bramę i poszedł dalej. Idą tak razem z psem i po chwili widzą drugą bramę. Tym razem żadnych napisów, tylko obok siedzi staruszek.
– Przepraszam pana…
– Piotr jestem – odpowiedział spokojnie starzec.
– A co jest za tą bramą?
– Raj.
– A z psem można?
– Oczywiście!
– A tam, wcześniej, co to było za miejsce?
– Piekło. Do raju trafiają tylko ci, którzy nie porzucają swoich przyjaciół.

 
----------
 
Ta króciutka bajka ostatnio niesamowicie często pcha mi się przed oczy na fb. I jestem z tego bardzo zadowolony, bo jest to jedna z tych historii, które nigdy mi się nie znudzą, obojętnie jak często się powtarzają. Także i dlatego, że jest to jakby bajka o... mnie.
 
Poznajcie Szeryl...
 

 Ja sam poznałem ją dokładnie w sobotę, 1 lipca 2023 r. W gnieźnieńskim schronisku dla bezdomnych zwierząt był obchodzony "Dzień Psa" i zorganizowany został "dzień otwarty" - mini-festyn i wyprowadzanie zwierzaków. Kolejka chętnych była spora. Początkowo miałem wyprowadzić innego psiaka, kumpla Szeryl z boksu, o imieniu Cynamon, ale Szerylka była by zapewne zbyt silna dla pań, które miały ją wyprowadzić według kolejności. I tak trafiła pod moją opiekę. Ogromnie mnie się spodobała - nie tylko ze względu na urodę, ale i dający się łatwo zauważyć charakter. Za tydzień znów odwiedziłem schronisko. I za kolejny także. I... Z czasem wizyty stały się niemal codziennością. A wreszcie pod koniec listopada Szerylka zamieszkała ze mną, stając się w pełni częścią mego świata.

I tak drepczemy razem przez życie - ona jest moja, ja zaś jestem jej. 
I chętnie z nią tak pójdę po kres świata i... wieczności.
Moglibyśmy kiedyś tak odejść - ręka w łapkę. 

Jaka jest najpiękniejsza baśń na świecie?
To... MIŁOŚĆ!

wtorek, 25 marca 2025

O pszczole

Jest wiele wspaniałych baśni i legend o zwierzętach. I wcale się temu nie dziwię, bowiem "świat zwierząt" jest bogaty, fascynujący i inspirujący. Sam znakomicie się czuję wśród zwierząt - a zwłaszcza z ukochaną sunią Szeryl, wziętą ze schroniska - a najlepiej w ogóle na łonie natury, w głębokiej i wolności w naturze. A czy wiecie, że jednym z najbardziej fascynujących stworzeń na świecie jest jedno z najmniejszych? Pszczoła!

O tym, jak bardzo ważna w naszym świecie jest pszczoła, Słowianie wiedzieli już przed wiekami. To wiedza i wierzenia niewątpliwie znacznie starsze niż nasze oficjalne, spisane dzieje! Wierzono, że jest szczególnym darem od Bogów - a potem, po chrystianizacji, od tego jedynego Boga. Postrzegano ją jako stworzenie ze "sfer niebieskich", latające pomiędzy ziemią a niebem i poniekąd łączące człowieka z Bogami. Wierzono też, że posiada duszę taką samą - taką samą, jak mamy my, ludzie lub też że dusza ulatuje do nieba pod postacią pszczoły. Była owadem czczonym, którego nie było wolno zabić, ściągnąć to mogło na takiego złoczyńcę boski gniew. Wystrzegać się należało przy pszczołach nawet przeklinania, mówienia podniesionym głosem, czy złorzeczenia - zwłaszcza samym pszczołom. Wierzono także - przynajmniej gdzieniegdzie - że po śmierci człowieka jego dusza ulatuje do nieba właśnie pod postacią pszczoły.

Wiadomo, że bartnicy mieli wysoką pozycję społeczną, byli szanowani i często dość zamożni. Być może ich fach traktowany był jako jeden z "zawodów magicznych" - podobnie, jak np. hutnictwo i kowalstwo? Wszak obcowali na co dzień z "niebiańskimi istotami" - pszczołami, umieli się z nimi obchodzić i pozyskiwać dla ludzi tak cenne ich wytwory, jak pożywny i smaczny miód (z którego robiono także wspaniałe, aromatyczne napoje, także alkoholowe), wosk i pewnie także pyłek - zapewne od dawna znany i stosowany w lecznictwie naturalnym. Warto przy tym dodać, że wosk był nie tylko użytkowy, ale także służył obrzędom magicznym i religijnym. Podobnie sycony miód pitny - z którego często składano ofiary Bogom. Niewykluczone więc, że nasi przodkowie bartnika mogli traktować jakby szamana, mającego "wiedzę tajemną".

Zaskakujące jest to, jak bardzo przekonania ludowe naszych przodków, o szczególnej roli pszczół w tym świecie, pokrywają się z wiedzą naukową! Często przytaczane są słowa przypisywane jednemu z największych naukowców i geniuszy XX wieku, Albertowi Einsteinowi:

Jeśli z ziemi zniknie pszczoła, człowiekowi pozostaną tylko cztery lata życia, nie ma więcej pszczół, nie ma więcej zapylania, nie ma więcej roślin, nie ma więcej zwierząt, nie ma więcej ludzi…”

Czy faktycznie są to jego słowa, czy też nie, to na pewno są one przepełnione prawdą, znajdują potwierdzenie w naukach przyrodniczych, w wiedzy ekologicznej. Szacuje się, że 1/3 naszej żywności zawdzięczamy właśnie tym pracowitym, malutkim owadom! I jest to dzisiaj wielką troską ekologów. Coraz częściej biją oni na alarm, że źle się dzieje w przyrodzie, że z populacją pszczół są coraz większe problemy - z winy człowieka i dramatycznych zmian w środowisku naturalnym - że musimy robić wszystko, co możemy, by pomóc pszczołom, by było ich jak najwięcej. Stąd też np. promowanie zmian naszych przyzwyczajeń w ogrodnictwie - by zamiast wymuskanych trawników tworzyć przy domach kwietne łąki, obsiewając ogrody mieszanką traw i najbardziej korzystnych dla owadów kwiatów.

----------

Są też interesujące bajania o pszczole. Szczerze mówiąc nie wiem, czy ktoś podjął kiedyś trud zebrania opowieści konkretnie o pszczołach, ale można takowe znaleźć wśród innych. Ja natrafiłem na ciekawą opowiastkę w książce Jana Piotra Dekowskiego "Strzygi i Topieluchy" (Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1987, str. 183), będącej zbiorem bajań i wierzeń ludowych z obszaru Ziemi Sieradzkiej. Oto ona:

Prośba pszczoły
Pan Bóg stworzył pszczołę. Dał jej żądło i kazał zbierać miód po pachnących łąkach i ogrodach. Ale pszczoła nie była jeszcze z tego zadowolona. Prosiła Pana Boga, aby dał jej taką moc, która by sprawiła, że gdy kogo uchla, to ten od razu pomrze.
Wtedy Pan Bóg oznajmił jej, że gdy tylko kogoś uchla, zaraz sama zginie.
Zasmucona pszczoła z brzękiem odleciała w daleki świat.

Od początku podejrzewałem, że opowiastka ta może mieć ponadregionalny zasięg i że była znana także na obszarze Wielkopolski, a zapewne też dużo, dużo dalej. Potwierdzenie tego przypuszczenia znalazłem później na kartach książki pt. "W wieczornej mgle - niesamowite opowieści z Kaszub" (Wydawnictwo Region, Gdynia 208, str. 17), na którą składają się materiały ze Słownika Gwar Kaszubskich znakomitego badacza tego regionu, ks. Bernarda Sychty. To ta opowiastka:

Pierwszy grzech pszczoły
Pszczoła była bardzo zarozumiała i chciała, żeby człowiek, którego ona ukąsi, od razu umarł. Ale Pan Bóg jej na to rzekł:
- Nie człowiek, którego ty użądlisz, zginie, lecz ty sama.

(Puzdrowo) 

----------

Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym na tak pięknym wątku nie stworzył własnej, znaczniej bardziej rozbudowanej wersji. I to takiej prosto z serca, gdyż sprawy ekologii mi na tym moim sercu leżą, bo pragnę uświadamiać m.in. jacy jesteśmy w tym świecie, a jacy powinniśmy w nim być. I oto moja wersja tej pięknej bajki:

Pszczoła

    Dawno, dawno temu, gdy świat był jeszcze bardzo młody, dobry Bóg stworzył wszystkie zwierzęta i człowieka. Bóg stworzył także... pszczołę. Dał Bóg pszczole skrzydła. Dał żółto – czarne wdzianko z puchatym kołnierzem. Dał też żądło.
    - Będziesz dla mnie pracować na ziemi. Będziesz latać pomiędzy kwiatami, po barwnych i pachnących łąkach. To ważne zadanie – będziesz zapylać je, by rosło ich więcej i więcej. Będziesz także zbierać nektar i pyłek, robić miód, którym chcę osłodzić życie człowieka.
    Jednak pszczole to nie wystarczało.
    - Panie – rzekła. - Dałeś mi żądło, ale stworzyłeś mnie taką... taką maleńką, że ledwie co mnie widać. Daj mi więc chociaż moc wielką, aby gdy kogoś nim uchlam, to żeby od razu pomarł.
    Zasmucił się dobry Bóg i spojrzał gniewnie na pszczołę z wysokości swego tronu i odrzekł:
    - Jesteś maleńka, lecz wiedz, że wiele od ciebie zależy na tym świecie. Masz być pożyteczna i dawać słodki miód. Życie wielu istot będzie od ciebie i twej pracy zależeć. Zapamiętaj sobie jednak, że jeśli kogoś uchlasz, sama zaraz zginiesz!
    Cóż miała pszczoła zrobić? Pokłoniła się Bogu, machnęła skrzydełkami i poleciała w daleki świat. Bóg zaś przemówił do człowieka:
    - Ty zaś pamiętaj, by pszczołę zawsze mieć w poszanowaniu. Zabić ci jej nie wolno. Pszczoła ci będzie święta, gdyż jest darem ode mnie. Żywić cię będzie miodem, ty zaś się o nią troszcz, bo od pszczół też życie wasze będzie zależeć. Zginą one, zginiecie i wy.
    I nauczył się człowiek, jak o pszczoły się troszczyć, z czcią prawdziwą, i jak miód podbierać. A jeśli któraś z pszczół, niepomna boskiego zakazu, kogo uchlała, żądło swe zaraz traciła i umierała. I tak jest po dziś dzień.

----------

Już wspominałem, że kwestie ekologiczne są dla mnie niezwykle ważne - i ta opowieść ma w moim sercu bardzo szczególne miejsce. Na pewno chcę eko-bajanie ciągnąć i rozwijać. Poszukuję wciąż interesujących materiałów - obecnie najbardziej o pszczołach, ale nie tylko - aby moc wzbogacić swoją wiedzę i to, co przekazuję.


"Lech" i... mój szok!

Czytam, co tylko się da o naszych polskich legendach, zwłaszcza wielkopolskich, a jeszcze bardziej zwłaszcza ;) gnieźnieńskich. Zresztą co się nie da też czytam - nie wszystko da się bowiem czytać i strawić. Niekiedy trzeba dużo samozaparcia lub... dystansu. 

W poprzednim roku koncentrowałem się zwłaszcza mocno na osobie naszego legendarnego Praojca Lecha. A to dlatego, że akurat zajmowałem się legendami lechickimi, tworzeniem ich autorskich, niekiedy rozbudowanych wersji. No właśnie: legendami - bo jest ich więcej, niż tylko ta jedna o znalezieniu gniazda Orła Białego i założeniu Gniezna - tyle, że pozostałe są znacznie mniej znane, jak ta o założeniu Poznania czy popasie w Pobiedziskach. Można też odnieść wrażenie, że bywały pisane na siłę, aby tylko się podpiąć pod Gniezno, dowieść równie dawnego pochodzenia własnej miejscowości, powiązać ją z początkami Polski. Ale i w nich jest sporo uroku, więc nie mam nic przeciwko. Sam zresztą napisałem jedną opowieść o Lechu zupełnie własną, związaną jednak z Gnieznem, której mi bardzo, bardzo brakowało, by dzieje tego księcia jakoś "domknąć". 

Szukam i czytam nie tylko legendy czy baśnie, ale także wszystko to, co wokół nich powstaje. No i trafiłem przed rokiem na taką oto książeczkę:

Pełen jej tytuł to "Lech - książę Polan czyli Lechitów". Została wydana w 1924 roku w Grudziądzu w ramach Biblioteczki Domowej Wydawnictwa "Gazety Grudziądzkiej". Wszystkiego raptem 34 strony. Moją uwagę przykuł obrazek - dość ładny, lecz przy tym zabawny, bo jego autor g***o tam miał pojęcie o historii, o ubiorach wczesnośredniowiecznych i o... ptakach. No w każdym razie z tych ostatnich chyba nie spotkał innych, jak kury, i zdawało mu się, że orzeł - tak, jak kura - na ziemi ma swoje gniazdo. 

Jej autorem okazał się... ksiądz katolicki, Julian Antoni Łukaszkiewicz (1857 - 1937). Był on działaczem politycznym i społecznym, m.in. zaangażowanym na rzecz Polonii, a także krzewicielem patriotyzmu. Stąd też współpraca z "Gazeta Grudziądzką", która działała od 1894 roku i była jedną z najpoczytniejszych polskich gazet na Pomorzu, o dużym znaczeniu zwłaszcza w czasach zaborów, kiedy to podtrzymywała i rozniecała ducha narodowego, była ważnym źródłem informacji oraz niosła "kaganek oświaty" dla ludu. Cóż... raczej nieczęsto się zdarza, by ksiądz pisał baśnie i legendy - chociaż nasze najstarsze legendy zapisywali przecież kronikarze będący mnichami - i... przeczucie mi mówiło, że "nie wróży to dobrze", lecz postanowiłem być twardy. ;)

niedziela, 23 marca 2025

Nasze "pierwsze szlify" w kamishibai

Wspominkowo. Jako Grupa Bajarzy "WędrujeMY" zajmujemy się m.in. teatrem ilustracji kamishibai. Mamy w tym już kilkuletnie doświadczenie i autorskie opowieści. Pierwsze nasze "pierwsze szlify" w tej sztuce zdobyliśmy podczas zajęć w Centrum Aktywności Społecznej "Largo" w Gnieźnie. Między innymi na materiałach przygotowanych przez poznańskie Stowarzyszenie "Zielona Grupa", m.in. japońskiej bajce "Ogród niebios". A że fantazji nam nie brakowało, to np. nasza koleżanka Iza prezentowała ją w stroju i makijażu, który w zamyśle miał nawiązywać do kultury i tradycji japońskiej.

sobota, 22 marca 2025

O tym, jak to w Złotowie konkurs (prawie) wygrałem

Było to jakoś na wiosnę 2022  roku. Pewnego dnia odezwał się do mnie nasz Wielki Mistrz Bajarzy, Łukasz i oznajmił: "Wiesz, Marcin, jest taki konkurs literacki w Złotowie, ogłoszony przez muzeum regionalne, na legendę o średniowiecznym mieczu. Pomyślałem, że może byś spróbował coś napisać?" Dość mocno mnie tym zaskoczył, ale gdy ochłonąłem miałem ochotę odpowiedzieć: "Łukasz, ty zwariowałeś? Jak mam napisać o jakimś mieczu, którego w dodatku na oczy nie widziałem? Ja w ogóle nawet w życiu w Złotowie nie byłem!" Tym bardziej, że pisanie na "zadany temat" nigdy mi jakoś nie szło i zawsze tego unikałem. Moje opowieści rodzą się z serca, z przeżyć czy w oparciu o jakieś źródło, które dostarcza mi "ożywczego natchnienia". A tu masz! Napisać o jakimś mieczu! "No dobra, pomyślę, dzięki!" - odpowiedziałem, zajrzałem nawet na stronę muzeum, ale z takim przekonaniem w sercu, że i tak nic z tego nie będzie, no nie ma mowy.

 
Ale ten miecz jakoś mi jednak "utkwił w głowie" i najbliższej nocy, i kolejnego dnia też, miałem w niej już tylko średniowiecznych rycerzy, jakąś bitwę i śmigające miecze! 
 
Poprosiłem jeszcze muzeum organizujące konkurs o jakieś lepsze zdjęcie tego miecza - jeśli nie mogłem go zobaczyć bezpośrednio, i jakoś "poczuć", to liczyłem chociaż na obraz, choćby do wydruku na sztywnym papierze. Bo czasem i martwy przedmiot potrafi "przemówić" - to liczyłem na to, że może sam obraz też zadziała. Chciałem jakoś, powiedzmy, "nawiązać więź" z tym mieczem, w nadziei, że jakoś sam mi o sobie "opowie". Dokładnie tak, jak czasem opowiadały mi o sobie różne miejsca - szedłem tam, a sama rodziła się baśń, która po prostu "bajała się sama", trafiała do mojego serca i głowy i bardzo chciała stamtąd wyjść na zewnątrz, "do ludzi".
 
Szukałem natchnienia, pomysłu - bo ten "mętlik rycerski", który się tak szybko pojawił w mojej głowie był jednak mocno, mocno chaotyczny i nieukierunkowany choćby w najmniejszym stopniu. Ale w końcu "uchwyciłem nić" - w sumie nawet i bez wydrukowanej pomniejszonej papierowej "repliki" oręża - i nie mogło być inaczej, po prostu zacząłem pisać. Bez żadnego planu czy choćby szkicu, zarysowanego jakoś w punktach scenariusza. I tak, kawałek po kawałku, zaczęła powstawać...
...ni to legenda - bo legendą może trudno ją naprawdę nazwać...
...ni to baśń - bo klimat baśniowy z pewnością jest...
...ni to opowiadanie fantastyczne - chociaż może to ostatnie najbardziej. 

No właśnie... Ta moja "legenda" najbliższa była opowiadaniu fantastycznemu. Od młodości uwielbiałem s-f czy fantasy i "kręciły mnie" np. podróże w czasie czy przejścia przez tajemnicze portale, z pomocą których można się było przenosić do innych światów. Tak samo zaczytywałem się w literaturze przygodowej a także uwielbiałem historię. I od dzieciństwa uwielbiałem (i nadal - przyznaję się szczerze - uwielbiam!) np. serię książek o Panu Samochodziku. I gdzieś na "skrzyżowaniu" tego wszystkiego zaczęła wyrastać ta moja "legenda" o mieczu. 

Miłośnicy twórczości Zbigniewa Nienackiego na pewno mogą się w niej dopatrzeć lekkiej inspiracji zwłaszcza książką i serialem "Pan Samochodzik i templariusze". Oto bowiem ojciec z synem jadą na wycieczkę na Krajnę. Syn czyta przewodnik turystyczny, a tu Tato - niczym ten Pan Samochodzik - zaczyna snuć opowieści o tym zakątku Polski i jego dziejach. Wreszcie odwiedzają złotowskie muzeum, gdzie chłopiec ma okazję wciąć w ręce stary, zżarty częściowo przez rdzę i zgięty miecz. Zamyka oczy, słuchając kustosza. I tu zaczyna się "magia"! Gdy je otwiera nie jest już w muzeum, lecz w lesie, i nagle pojawia się młody rycerz na koniu... Miecz staje się jakby "machiną czasu" czy raczej dotknięcie go jakby przejściem przez "portal", przez jakieś "pęknięcie w strukturze czasu". Więcej nie zdradzę - no w każdym razie dużo więcej...

Oczywiście praca nie polegała tylko na spisaniu wytworów wyobraźni. Potrzebowałem do tego jak najwięcej dowiedzieć się o Złotowie i Krajnie Złotowskiej - bo taki był też wymóg w tym konkursie, by opowiadanie było związane z regionem, a ja - jak już wspomniałem - nigdy w życiu tam nie byłem! Ot, wyzwanie! Zacząłem więc czytać dzieje tych okolic, już od wczesnego średniowiecza - i dowiedziałem się np. że Złotów nazywał się niegdyś Wielatów, prawdopodobnie od Weletów - związku plemion słowiańskich znad Bałtyku, których wpływy i osadnictwo mogło sięgnąć tych terenów, i ta nazwa się pojawia jeszcze w XV wieku, i w mojej opowieści. Szukałem opisów, oglądałem zdjęcia - by mieć jakieś pojęcie o tym, jak te miejsca wyglądają i wyobrazić sobie, jak mogły wyglądać kiedyś, próbować "poczuć" jakoś bez bezpośredniego kontaktu, trochę jakby mentalnie. Ale i to było mało!

czwartek, 20 marca 2025

Opowieść o jeziorze Świętokrzyskim

Kolejnym niezwykle ciekawym - zwłaszcza dla bajarza - gnieźnieńskim jeziorem jest jezioro Świętokrzyskie. Spotkać tu można wielu wędkarzy, mniej zaś spacerowiczów. Z jego północnego brzegu roztacza się całkiem ciekawa, chociaż mało popularna panorama miasta. W panoramie tej katedra jest w dali, zaś na pierwszy plan wy bija się strzelista wieżyczka XIX-wiecznego, neogotyckiego kościółka cmentarnego pw. Świętego Krzyża. Gnieźnianie nie są świadomi, że z tym jeziorem wiąże się niejedna legenda.
 
Zacząć wypada od tej, dlaczego jezioro nazywa się Świętokrzyskim - a wiąże się ona także z kościółkiem. A było tak... Pewien rybak wypłynął swą łódką - dłubanką na jezioro. Łowił długo, a połów był niezwykle skromny. W pewnym momencie, gdy ciągnął sieci po jeziorze, te o coś zaczepiły i nijak nie dało się ich wyciągnąć. Rybak szarpał się i pocił. Wreszcie sieci drgnęły i z trudem je wyciągnął. Jego zdumionym oczom ukazał się... duży, drewniany krzyż. Rybak był wściekły, dociągnął "zdobycz" do brzegu, porzucił w krzakach i złorzecząc poszedł swego stojącego w pobliżu do domu. Nastał wieczór, a w miejscu, gdzie porzucił krzyż, zaczęło coś jaśnieć - tak, że nie sposób było tego nie zauważyć. Poszedł więc, chociaż ze strachem, a to, co ujrzał, sprawiło, że upadł na kolana. Oto krzyż, który rzucił w przybrzeżne szuwary niczym śmieć, jaśniał cudownym blaskiem a nad nim un unosiły się dwa anioły, wyśpiewujące chwałę Pana. Następnego dnia pobiegł do katedry, i powiadomił księży - ci zaś niezwłocznie udali się na miejsce, a potem w uroczystej procesji przenieśli wyłowiony krzyż i ustawili na wzgórzu wznoszącym się pośród jeziora. Potem wzniesiono w tym miejscu kościół. Przez kolejne wieki krzyż ten otaczany był czcią i słynął licznymi cudami.
 
Miejsce, gdzie - według legendy - ustawiono krzyż wyłowiony z jeziora jest dokładnie tym samym miejscem, gdzie obecnie stoi kościółek. Stąd jest jego wezwanie. Czy faktycznie stoi w miejscu wcześniejszych świątyń? Być może. Co się stało z tym legendarnym krzyżem słynącym cudami - tego nie wiem, i chyba nikt nie wie. Historycy początek kultu Świętego Krzyża wiążą z przybyciem do Gniezna bożogrobców, sprowadzonych do Gniezna z Miechowa w roku 1179. Twierdzą, że właśnie ten zakon - który miał swój kościół i klasztor na pobliskim wzgórzu, zwanym od nich "Krzyżackim" od krzyża będącego ich godłem - miał szczególne nabożeństwo do Krzyża Świętego i szerzył je tam, gdzie wznosiły się ich domy. Ale... warto pamiętać, że nazwę Świętego Krzyża, lub Najświętszej Maryi Panny, nadawano miejscom silnego kultu pogańskiego - czego przykładem może być np. klasztor na Świętym Krzyżu (Łysej Górze), czy gnieźnieńska katedra. Być może więc i w tym miejscu celem było zatarcie wcześniejszego kultu pogańskiego, którego resztki pewnie trwały wśród ludzi jeszcze u schyłku XII i początkach XIII wieku. 
 

Żmudzkie podania o kwiatach

W tomie czasopisma geograficzno - etnograficznego "Wisła" z roku 1893 znalazłem taką oto ciekawą notatkę z wierzeń i bajań ludowych Żmudzi (zachodnia Litwa).



środa, 19 marca 2025

Marek, Łukasz i ja - czyli o tym, jak się zaczęła moja przygoda z baśniami

Ktoś mądry kiedyś powiedział lub napisał:

Z baśni się wyrasta a potem dorasta się do nich z powrotem.

I nie wiem, doprawdy kto jest autorem tych słów, ale sprawdziły się one w moim życiu akuratnie. A wszystko zaczęło się od przyjaźni, bardzo starej przyjaźni...

Z Markiem Cybułką znałem się od młodości. Razem działaliśmy w Duszpasterstwie Młodzieży Archidiecezji Gnieźnieńskiej i współtworzyliśmy - wraz z innymi kolegami i koleżankami - Pismo Młodzieży Archidiecezji Gnieźnieńskiej "Bogaci Młodością", gdzie wyżywaliśmy się twórczo. Marek - starszy ode mnie - był też przez jakiś czas, bodaj rok, moim... nauczycielem w LO, uczył języka angielskiego. Potem upadło czasopismo, ks. Andrzej - nasz opiekun  - przestał być duszpasterzem młodzieży i został proboszczem na wsi. Wszystko się rozsypało - ludzie też. I zgubiliśmy się jakoś sobie z Markiem - w sumie na wiele lat, czasem tylko widując się na mieście.

Minęło wiele, wiele czasu... Któregoś razu właśnie tak spotkaliśmy się na mieście, a Marek mnie zagadnął: "Chodź, zapraszam cię na kawę. Wynajmuję biuro tu niedaleko". No i poszedłem i... stałem się częstym gościem, a szybko w sumie współgospodarzem owego "biura" - czy też może markowego azylu, miejsca ucieczki i schronienia się przed światem, przed dotykającymi go problemami. Nasza przyjaźń odżyła po wielu latach - bo to, co prawdziwe trwa mimo wszystko. 

Podczas jednego z takich spotkań Marek opowiedział mi o swojej fascynacji bajkami i baśniami oraz sztuką bajania, posługiwania się żywym słowem. Miał w "biurze" nieco książek o tej tematyce. I tak zaczął się we mnie ów proces "dorastania do baśni z powrotem", chociaż wówczas jeszcze nie byłem tego świadomy. Któregoś razu zapowiedział mi przyjazd swojego przyjaciela i mistrza - jak go określił - Łukasza Bernadego z Szamotuł. Gdy nastał ten dzień, Marek poszedł po Łukasza na dworzec a ja czekałem w biurze. Czas mi się dłużył, bo - zdaje się - pociąg Łukasza miał duże opóźnienie. A z nudy różne dziwne pomysły przychodzą do głowy. No więc... wziąłem kartki papieru, flamaster i stworzyłem "transparent":

WITAMY MISTRZA BAJARZY!

 i rozkleiłem go na ścianie, w holu budynku, w którym mieściło się nasze "biuro". Mogłem sobie na to pozwolić, bo był to dzień wolny i budynek był zupełnie pusty. W końcu usłyszałem najpierw ciężkie stąpanie po schodach (a byliśmy na samej górze, gdzie prowadzą strome, drewniane schody), a potem głośny jęk:

"Ooo rraaaanyyy!"

 

który wydobył z siebie Łukasz. "Transparent" był skromny i zrobiony na szybko, ale efekt był, jak się nausznie - bo widzieć tego, to nie widziałem i nie można napisać "naocznie" - przekonałem... piorunujący! Słysząc to, przez uchylone drzwi "biura", miałem wielki ubaw. A chwilę później miałem przyjemność uścisnąć dłoń owego Wielkiego Mistrza, tak zachwalanego przez Marka. No i poznałem kolejnego szaleńca, zakochanego w tradycji, baśniach i bajarstwie - kolejnego człowieka, który i dla mnie stał się bardzo ważny w tym powrocie do baśni.

wtorek, 18 marca 2025

W opiece Welesa

    Była letnia księżycowa noc. Na niebie świecił miesiączek w pełni. W tę noc wybrał się sołtys ze Świątek w daleką podróż. Mówili że do najmłodszego syna, który od roku przebywał w grodzie.
    Droga sołtysowi wypadła przez wielki bór, który rozciągał się wedle Klonówki. Szedł wolno od czasu do czasu spoglądając na radosny miesiączek, co oświetlał piaszczystą drogę lub spozierał w głębinę tajemniczego boru. Nagle patrzy a tu obok niego idą stare ,chude wilki i cosik sobie mruczą. Przez głowę przeleciała mu myśl, że pewnikiem to nie wilki, ino jakieś złe duchy. Toteż zaraz chwycił amulet zawieszony na szyi i machnął osikową laska na lewo i prawo, ale wilki ani drgnęły. Szły sobie dalej jakby nigdy nic.
    Idzie strwożony sołtys i tylko myśli, jakby się tu z tej strasznej przygody ratować. Przeszedł już Jamy Wilcze i Jamy Lisie, przeszedł Pólko Lipieckie. Na leśnym rozdrożu zatrzymał się, pomyślał chwile, a potem ruszył na uroczysko gdzie stał stary, drewniany posąg Boga Welesa. Tam padł na kolana, wyjął z torby kawałek chleba i baryłkę piwa. Chleb złożył pod posągiem, piwo ulał z wielką czcią i począł się modlić:

Welesie, Welesie panie wielki
Odpędź proszę te złe wilki!

    Gdy skończył, wstał i wrócił na swoją drogę. Jakie było jego zdziwienie, gdy zobaczył, że pod dębem czekają wilki.
- O wielcy Bogowie! - zawołał zrozpaczony, lecz ruszył w dalszą drogę.
Wilki wnet go otoczyły i szły z nim krok w krok. I tak sołtys w trwodze przebył kawał boru i doszedł do gajówki, co stała niedaleko leśnej strugi. Niewiele się namyślał i wszedł do środka, opowiedział o swojej przygodzie i poprosił o pomoc. Wtedy borowy powiedział mu:
- Człowieku, nie bój się wilków, one cię nie zjedzą, bo jesteś pod opieką wielkiego Welesa.
    Gdy sołtys opuścił gajówkę wilków już nie było, tylko w głębi boru rozlegały się ich przeciągłe wycia. Wtedy sołtys ruszył szczęśliwy w dalszą drogę.

Baśń słowiańska, autor nieznany

-----

Niestety, brakuje mi wiedzy o pochodzeniu tej baśni. Być może jest ona związana z obecnym województwem warmińsko - mazurskim, gdzie znajduję chyba jedyną w Polsce wieś Świątki, a przynajmniej nic innego nie mówi o tym mi Internet. Były to tereny ludów pruskich. Czy mógł tam być kult Welesa - boga znanego z Rusi? Trudno powiedzieć. Religie pogańskie się na pewno przenikały, i pewnie też "pożyczano" sobie bogów. Całkiem nieźli są w tym zresztą współcześni neopoganie, próbujący wracać do dawnych, mocno zatartych, wierzeń naszych przodków. 

Klonówkę zaś znajdujemy aż na Kociewiu, 130 km na zachód - jeśli historia jej dotyczy, to faktycznie była to daleka podróż, zwłaszcza w tamtych czasach. Możliwe, że w celach handlowych - bo pewne jest, że Prusowie handlowali ze Słowianami. Może to ze "stosunków handlowych" ów "sołtys", zapewne raczej wódz jakiejś osady, znał boga Welesa - który był bogiem m.in. rzemiosła, bogactwa i... kupców właśnie - i przyjął wiarę w niego?

Oczywiście to tylko "gdybanie" - i to oparte na bardzo wątpliwej stabilności "gruncie" opowieści, która nie wiadomo jak jest stara, jakie są jej źródła. No cóż, przywilejem bajarza - w odróżnieniu od historyka, archeologa czy etnografa - jest duża swoboda na fantazjowanie i "gdybanie".

O baśni "Córy Jelenia"

Moje rodzinne miasto - Gniezno - jest moją wielką miłością i pasją. Stąpając po tej ziemi czuję nie tylko grunt pod nogami, ale czuję jej przebogatą historię i tradycję; czuję tkwiące w niej głęboko korzenie Polski i polskości; czuję "bijące serce" Polski. Wspominałem już, że Gniezno swą nazwę zapewne wywodzi od "gniazda" - lecz nie tego legendarnego, gniazda białego orła znalezionego tu ponoć przez Lecha, lecz gniazda obronnego, miejsca z natury dobrego do schronienia się i obrony przed wrogiem. A takim była Góra Lecha, otoczona jeziorami i moczarami.

Ogromnie fascynuje mnie właśnie to zagadnienie - jak niegdyś te tereny wyglądały. I to zarówno od strony czysto historycznej, jak i bajarskiej. Jakąś "magiczną siłę" ma dla mnie zwłaszcza woda - co się pod nią kryje, jakie ma tajemnice. I nie dziwię się wcale naszym przodkom, którzy opowiadali o przeróżnych istotach, na pół z tego, pół zaś z innego świata, którymi ich wyobraźnia zasiedlała wody.

Z Gnieznem najbardziej kojarzy się jezioro Jelonek, bo to w nim tak malowniczo odbijają się wieże słynnej katedry, zwanej "Matką Kościołów polskich". Stoi ona dokładnie w miejscu dawnego grodu gnieźnieńskiego, założonego ponoć przez Lecha. Dlatego też kilka lat temu nad jeziorem postawiono jego pomnik, na którym stoi on w pełnej dumy, prawdziwie władczej postawie wielkiego wojownika i wodza, który zajął te ziemie pod własne państewko, i z dumą wskazuje na miejsce swego grodu. 

To spore jezioro, ale bardzo płytkie - w najgłębszym miejscu ma ledwie ok. 2,5 metra. Kiedyś jednak było ono znacznie większe, gdyż poziom wód gruntowych w średniowieczu był znacznie wyższy, o 1 - 1,5 metra. I zwało się ono pierwotnie Jeleń. Na południe sięgało ono - nie wiem, czy wody samego jeziora, czy też mokradła je otaczające - aż po obecny las miejski, który nie bez powodu również nazywany jest przez Gnieźnian Jelonkiem. Do naszych czasów i jezioro, i las się niestety mocno skurczyły i obecnie są dość daleko od siebie i niewielu może kojarzy, że jezioro Jelonek i las Jelonek mają ze sobą coś wspólnego.

Wiele razy, przyglądając się spokojnej toni jeziora, zastanawiałem się nad tą nazwą - dlaczego właśnie taką nadano i czy nie dałoby się czegoś o tym opowiedzieć. Tak się bowiem jakoś składa, że o ile o sąsiednim jeziorze jest legend aż kilka, to o tym akurat - tak bardzo się z Gnieznem kojarzącym - nie ma żadnej! Czy nigdy żadnej nie było, czy też może po prostu nie zachowała się takowa do naszych czasów? Bardzo podejrzewam, że zaszło to drugie, bo przecież nasi przodkowie wyobraźnię mieli bogatą, a przyroda nas otaczająca miała na nią ogromny wpływ. Cała słowiańszczyzna to bogactwo bajań i legend związanych mniej lub bardziej z przyrodą, także z wodami i moczarami. Dlaczego by więc miało być u nas inaczej?

poniedziałek, 17 marca 2025

Leszy?

 Znalezione na Facebooku, na grupie "Drewno moje hobby":


 I moje serce od razu szybciej zabiło! Nie, nie ze strachu, chociaż... przestraszyć się pewnie można, a zwłaszcza mijając ten twór o zmroku. Zabiło z pasji! Bo pierwsze moje skojarzenie: Leszy! Wypisz - wymaluj prastary, słowiański opiekuńczy duch puszczy! A prywatnie mój ulubiony demon słowiański. No praktycznie wszystko się zgadza - podobieństwo do drzew, rogi... Tylko stada wilków brakuje, jego "straży przybocznej". Różnie o nim gadano - przeważnie z lękiem, bo potrafił być straszny - zwłaszcza dla tych, którzy las niszczyli lub zabijali zwierzęta bez potrzeby. Ale potrafił być ponoć także łaskawy - dla tych, którzy las i zwierzynę szanowali. Myślę, że.. zostalibyśmy przyjaciółmi. 😄

Niedźwiedzia wdzięczność

    Na Wilczy, niedaleko topieli jeden chłop układał w stogu wysuszone siano i zauważył pod sosną niedźwiedzia, który ze swej łapy usiłował wyciągnąć kolec. Szło mu to ciężko. Męczył się , a kolca nijak wyciągnąć nie mógł.
    Chłop, co pracował przy sianie, nie namyślał się długo , podszedł do niedźwiedzia i udzielił mu potrzebnej pomocy. Uradowany niedźwiedź zamruczał, wstał i poszedł w głąb boru.     
    W kilkanaście lat później chłop ten został napadnięty przez wilki. Bronił się jak tylko mógł, ale sytuacja stawała się z minuty na minutę groźniejsza. I nie wiadomo jak by się to skończyło , gdyby nie nagła pomoc niedźwiedzia , któremu niegdyś okazał życzliwość. Niedźwiedź stanął bowiem w obronie chłopa i pokonał wilczą zgraje.
    Odtąd niedźwiedź często zaglądał do zagrody swego przyjaciela, gdzie bywał goszczony miodem i chlebem.

Bajka słowiańska, autor nieznany

 -----

Muszę przyznać, że bardzo lubię tą prostą bajeczkę. To bardzo klasyczny motyw słowiański. Opowieść jest znana w różnych stron, w nieco różniących się od siebie wersjach. Tematyka miłości do zwierząt i szacunku do otaczającej nas przyrody, do "bożego stworzenia", jest mi bardzo bliska i bardzo lubię o tym opowiadać, dzielić się tą miłością, jaką noszę w swoim sercu.

Jak w Jastarni znalazłem... Zielonego Duszka

 

Leżąca na Półwyspie Helskim Jastarnia jest miejscowością szczególnie mi bliską. To tam przez wiele lat spędzaliśmy każde nasze rodzinne wakacje. Gdy padała ze strony Rodziców propozycja: "A może pojedziemy gdzie indziej?", my nieodmiennie odpowiadaliśmy: "A przed Jastarnią, czy po Jastarni?" Nie potrafiliśmy już wyobrazić sobie lata gdzie indziej. Kaszuby wryły się w moje serce - chociaż znam głównie "Nordę", czyli właśnie Półwysep Helski i okolice Pucka, Władysławowa, Wejherowa, Rumii... Dlatego też na mojej półce z baśniami jest wiele interesujących pozycji właśnie z tego regionu.

Kilka lat temu, odwiedziwszy Jastarnię, wybrałem się na spacer grupowy z miejscowym "cicerone", panem Ryszardem. Jest on nie tylko lokalnym przewodnikiem, ale także autorem szeregu publikacji o tym nadmorskim miasteczku i życiu mieszkańców półwyspu. Na koniec ciekawej wędrówki z jego gawędami, zadałem pytanie o miejscowe bajania. Usłyszałem: "Nie ma nic takiego, nic się nie zachowało". A jednak... Po przekopaniu się przez wiele książek znalazłem kilka ciekawych bajań związanych z półwyspem, w tym jedno z samej Jastarni. 

Z Jastarni uchowała się piękna opowieść o Zielonym Duszku, spisana przez kaszubskiego nauczyciela, a przy tym etnografa - amatora, Józefa Ceynowę i zamieszczona w książce pt. "Dobro zwycięża" (Gdańsk, 1985). Jest to baśń o życzliwym skrzacie, który - jak wierzono - chętnie pomagał potrzebującym w ich biedzie. To także opowieść o Tunie (Antonim) - młodym, ubogim rybaku - sierocie, którego nie było stać ani na łódź, ani na sprzęty rybackie. Pracował on u bogatego a bardzo chytrego i skąpego miejscowego szypra, właściciela wielkiej łodzi - jednej z tych, które zwano "pomerankami", a były dawno temu w masowym użyciu przez tutejszych rybaków. Źle mu było w tej służbie - bo szyper wiele żądał a mało i niechętnie płacił, więc pomimo codziennej ciężkiej pracy, Tuna nie mógł zarobić nawet na skromne utrzymanie. Zaczął więc wzywać i szukać Zielonego Duszka. I nie zawiódł się - ten wkrótce pospieszył mu z pomocą i całkowicie odmienił jego los. Jest więc to baśń bardzo typowa - dobro i pracowitość zostają nagrodzone, podłego i chciwego człowieka spotyka zaś "marny los", koniec wręcz... wstrząsający.

piątek, 14 marca 2025

Skrzat Poskrobek i piękne obietnice

Bajkę poniższą napisałem swego czasu na konkurs ogłoszony przez jeden z polskich banków. Jego tematyką było bezpieczeństwo w sieci i popularne oszustwa służące wyłudzeniu pieniędzy. Ciekawostka: bajka powstała zupełnie "ad hoc", pisana - zgodnie z oczekiwaniami organizatora - w komentarzu do konkursowego posta na fb. Niestety, nie odniosła ona wówczas sukcesu. Mówi się trudno. Oparłem się w niej o nagminnie wówczas występująca, zwłaszcza na Facebooku, forma oszustwa. Od tego czasu "fala" z fb znikła i możliwe, że obecnie ta metoda nie jest tak częsta lub może zupełnie zaniechana przez przestępsów. Żal mi jednak, by dobra - w mojej opinii - bajka się zmarnowała, bowiem wciąż może dać wiele do myślenia, a i ja bardzo polubiłem tą niecodzienną parę moich bohaterów. Zapraszam więc do lektury. 😊

---------- 

Dawno, dawno temu ludzie wierzyli w skrzaty, malutki ludek zamieszkujący a to w grotach, a to w jamach pod ziemią, a to w domach pod podłogą. Minęło sporo czasu i zdawało się ludziom, że zmądrzeli i przestali wierzyć w skrzaty, każdy ma już w swoim domu komputer i komórkę. Ale skrzaty nie zniknęły i wciąż żyją koło nas, choć my, niedowiarkowie, nie potrafimy ich dostrzec. Posłuchajcie więc o skrzacie Poskrobku i tym, co się jemu wydarzyło.

Żył sobie Poskrobek w domku miłej pani Joanny, na jednej z podgnieźnieńskich wsi. Urządził sobie pod podłogą całkiem wygodny apartament – nie za wielki, ale też nie za mały, ot taki akuratny dla średniej wielkości skrzata. Lubił panią Joannę i nie przeszkadzali sobie wcale – zwłaszcza, że jako trzeźwo myśląca, nie wierząca w bajki, kobieta nie dostrzegała go i nie czuła jego obecności wcale. A on nieraz kręcił się po domu i dbał o niego, chociaż nic za to nie dostawał. Ciężkie czasy przyszły na skrzaty, odkąd ludzie przestali w nie wierzyć. Żywił się, ukradkiem podbierając trochę sera lub chleba, podpijając odrobinę mleka.

Nieraz, gdy pani Joanna siadała wieczorem przy stole, by zrobić bilans wydatków, on pochylał się wraz z nią nad rachunkami, kładąc się na stole z podłożonymi pod głowę rękoma, i rachował.
- Biedna pani Joanna. Tak dużo pracuje a tak niewiele zarabia – biadał nieraz. - Dobrze, że chociaż trochę udaje jej się odłożyć. Ale tu dom wyremontować trzeba. A ile teraz kosztuje jedzenie i lekarstwa! Dobra jest i poczciwa. Na wiele więcej zasługuje...
Jakby też czytał w myślach pani Joanny, w której głowie kołatało się wciąż: dom pięknie by urządzić, na wakacje pojechać, lepiej żyć – jak wielu innych... Dlaczego tylu innym ludziom się tak dobrze powodzi, a jej nie? Przecież nie leni się, pracuje, bierze nawet nadgodziny, a co ma z tego życia?

Widział to Poskrobek i żal mu było jego gospodyni. Widział i niedostatki, i też niepokojący błysk w oku, gdy myślała o pieniądzach i o bogatszych od siebie ludziach. „O, niejednego to zwiodło! Jakże łatwo pragnienie bogactwa i upatrywanie w nim źródła szczęścia ludzi zwodzą. A mało to ich w tarapaty popadło, gdy z szaleństwem poszukiwali naszych krasnoludzkich skarbów?” - rozmyślał sobie nieraz. - „A i złych ludzi nie brak, którzy to potrafią wykorzystać i bliźniego do szczętu ograbić. Pani Joanna dobra jest, ludziom ufa. Oby tylko jakiego nieszczęścia z tego nie było.”

Historia bębna

Legenda plemienia Abenaki

Zostało powiedziane, że kiedy Stwórca rozdzielał miejsce do mieszkania między wszystkie duchy, ci którzy mieszkali w pobliżu Matki Ziemi słyszeli dźwięki, głośne BUUUM dochodzące z niedaleka.
 
Stwórca nasłuchiwał, a dźwięk przybliżał się i przybliżał, aż znalazł się zaraz przy Nim. "Kim jesteś?" spytał Stwórca. "Jestem duchem bębna" padła odpowiedź. "Przyszedłem tu by poprosić Cię byś mi pozwolił wziąć udział w tym cudownym przedsięwzięciu". "Co takiego chcesz uczynić?" Zapytał Stwórca. "Chciałbym towarzyszyć śpiewom ludzi. Kiedy oni zaśpiewają z głębi swoich serc, zaśpiewam wraz z nimi, jak bym był biciem serca Matki Ziemi". Stwórca zgodził się i od tamtego czasu, bęben towarzyszy śpiewowi ludzi.
 
U wszystkich tubylczych ludów świata, bęben towarzyszy wszystkim śpiewom. To tak naprawdę ludzki śpiew zmusił bęben do pójścia z tą prośbą do Stwórcy, żeby pomóc ludziom by ich modlitwy i śpiew sięgnęły miejsc, których miały sięgnąć. Za każdym razem, dźwięk bębna przynosi spokój, strach, ekscytację, powagę, siłę, odwagę i spełnienie śpiewającym. To jest jak bicie serca matki dającej przyzwolenie dla nowego życia rodzącego się w jej ciele. Bęben przyciąga orła i wysyła go z wiadomością do Stwórcy. Zmienia ludzkie życie!
 
 Źródło: Indianie Ameryki / Facebook
 
Fot. Donovan Shortey / Flickr (CC BY-NC-ND 2.0)

wtorek, 11 marca 2025

Baba Jaga... inaczej opowiedziana

Baba Jaga to z pewnością jedna z najbardziej znanych i fascynujących postaci wschodniosłowiańskiego folkloru, która przenikła do baśni innych narodów. Najbardziej znana jej wersja to ta z baśni o Jasiu i Małgosi spisanej przez Braci Grimm. Temat czarownic i czarów jest dla bajarza zawsze fascynujący - mnie nie wyłączając. Czarownice, czarownicy, czary, sabaty... No, akurat u mnie "na tapecie", bo jedną z takich opowieści regionalnych się aktualnie zajmuję.

Baśni o Babie Jadze jest "na pęczki" - i są one właściwie mniej lub bardziej stereotypowe. Baba Jaga to postać mroczna, złośliwa, okrutna, drapieżna... Nawet kanibalka, bo przecież uwielbia piec i zjadać dzieci! To zakrawa przecież na horror, nie na "bajkę na dobranoc"! A przy tym była zawsze... "ważnym elementem wychowawczym", bo ja jestem jeszcze z pokolenia, które w dzieciństwie nieraz słyszało: "Bądź grzeczny, bo jak nie, to cię Baba Jaga porwie!" I nieraz... działało. A chociaż ta Baba Jaga w każdej prawie baśni jest taka sama lub zbliżona, to i tak są one fascynujące, zawsze jest to postać bardzo ciekawa.

Ostatnio jednak przeżyłem ogromne zaskoczenie. Czytając nowo wydaną książkę Iwony Czapli pt. "Baśnie wschodniosłowiańskie", natknąłem się na króciutką bajkę o Babie Jadze z rejonu Naddniestrza, a więc pogranicza Ukrainy i Mołdawii. Pozwalam sobie zacytować ją w całości.

 
-----
 
W ciemnym lesie żyła sobie baba, a zwali ją Jagą.
Nudno jej było i smutno, bo żyła sama i nikogo nie miała. Każdego dnia siadała na swojej miotle i latała, gdzie chciała. Któregoś dnia zobaczyła małą dziewczynkę, która siedziała na dworze i bawiła się kamyczkami. Podleciała do niej Baba Jaga i zaproponowała, żeby ta polatała z nią na miotle. Dziewczynka zgodziła się i wtedy Baba Jaga porwała dziewczynkę i dziecko zamieszkało u niej w chacie na kurzej nóżce. Codziennie, kiedy dziewczynka kończyła swoją pracę, Baba Jaga dawała jej słodycze w nagrodę.
Dziewczynka była posłuszna, pomagała babie bułeczki piec i jabłka zbierać. \wszystko potrafiła zrobić, więc dobrze jej się żyło. Jednak tęskniła za rodziną, tylko nie wiedziała, jak uciec od Baby Jagi.
Dziewczynki szukali wszędzie i rodzice, i sąsiedzi, ale nie mogli jej znaleźć, bo Baba Jaga dobrze ją ukryła.
Któregoś dnia nad chatką na kurzej nóżce przelatywało stado dzikich gęsi. Dziewczynka poprosiła ptaki, żeby zabrały ją ze sobą i zaniosły do domu. Gęsi spełniły jej prośbę.
I tak Baba Jaga znów została sama.
 
-----
 
Ileż treści mieści w sobie ta króciutka, prosta bajeczka! I jakże jest odmienna od wszystkich innych słowiańskich bajań o Babie Jadze! Pierwszy raz zetknąłem się z taką opowieścią, po przeczytaniu której zrobiło mi się cholernie żal... Baby Jagi.
 
To ewenement, że opowieść pokazują ją nie jako złą, chociaż uczyniła źle porywając dziewczynkę. Bo nie chce skrzywdzić dziecka, chociaż w sumie to robi. Można powiedzieć, że jest egocentryczna, może bez empatii, ale nie jest w sumie zła. Za to jest cholernie nieszczęśliwa - samotna, i cierpi w tej samotności. Może została odrzucona przez ludzi, którzy lękali się jej, bali się jej odmienności i czarów? A może nie potrafiła z ludźmi żyć? Może postąpiła źle, ale tylko dlatego, że w środku została zupełnie "wyżarta" przez tą samotność?
 
Przeczytałem tą opowieść i - muszę to jeszcze raz dobitnie napisać - zrobiło mi się jej naprawdę cholernie żal. I tak bardzo, bardzo smutno. I pojawiła się we mnie taka myśl, jak pięknie można ten motyw, ten odmienny obraz Baby Jagi wykorzystać także do opowiedzenia o naszych czasach, o poważnym problemie społecznym, który rzadko zauważamy. Bo przecież - tak pomyślałem po przeczytaniu - ilu wśród nas żyje ludzi tak bardzo samotnych? 
 
Czasem w wielkim mieście, wśród setek sąsiadów. Czasem, gdy umierają, nikt tego nie zauważa - i ludzie z szokiem odkrywają śmierć sąsiada, gdy "trupi odór" wydostaje się z mieszkania obok i nie daje żyć. Czasem ludzie bywają strasznie samotni, ta samotność może ich aż żreć od środka, jak pewnie tą Babę Jagę - a nie potrafią nic z tym zrobić. Może to w sumie najbardziej o nich jest ta bajka - o starych i samotnych osobach żyjących pośród nas, a jednocześnie wyrzuconych poza margines życia.
 
Ta krótka bajka stała się dla mnie właściwie chyba najważniejszą, najcenniejszą opowiastką z całej tej książki. I choćby wszystkie inne były słabe i nudne - a nie są - to dla tej jednej krótkiej bajki i tak byłoby warto tą pozycję kupić. Mocno wryła mi się w pamięć, i w serce - i "pracuje w nim". Aż chce się to opowiadać i wołać o tej samotności wielu ludzi w naszym otoczeniu, próbować naprawiać ten świat i nas w nim żyjących, uwrażliwiać - by tej samotności przeciwdziałać.

poniedziałek, 10 marca 2025

Gniezno - gniazdo, ale... jakie?

Gniezno, moje miasto rodzinne, jest miejscem niezwykle wprost inspirującym. Tutaj chyba najlepiej czuje się "bicie serca" Polski. Tu wszystko się kiedyś zaczęło. Stąpam po tej ziemi od urodzenia i wiem dobrze, że w niej głęboko tkwią nasze korzenie. Tu splata się nasza historia i nasze legendy. Najpiękniejsza z nich to rzecz jasna ta będąca "mitem założycielskim" Polski - o Lechu, Czechu i Rusie (no, ten Rus został dodany znacznie później zapewne) i o Orle Białym. 

Pewnego zimowego dnia przechadzaliśmy się z Kasią, moją znajomą, i Szerylką, moją ukochaną psiną, wokół jeziora Jelonek. Zapadał powoli wieczór. Rozmawialiśmy trochę o jeziorze, a ja wspomniałem o baśni, którą o nim napisałem, zatytułowanej "Córy Jelenia" - bowiem niegdyś jezioro to zwano właśnie "Jeleń", nie "Jelonek", i było ono znacznie większe, niż obecnie. No i mnie "deczko" poniosło. Zacząłem opowiadać o stanie wód gruntowych, który w czasach wczesnopiastowskich był znacznie wyższy, niż obecnie - szacuje się, że nawet 1 do 1,5 metra wyżej. Tym samym jeziora nasze były większe. Do tego tereny bagniste. Wszystko to razem otaczało Górę Lecha, na której założony był gród, czyniąc z niej miejsce nadzwyczaj warowne. Gdzieś kiedyś czytałem, że takie miejsca zwano "gniazdami" - i przypuszczalnie właśnie te warunki naturalne "leżą" u początków nazwy "Gniezno", a piękna legenda jest tylko piękną legendą. Któż to wie? Ważne jest to, że prócz "bajęd" można snuć także gawędy - jedne od drugich nie są w końcu aż tak daleko, mieszczą się w jednej kategorii: "sztuce opowiadania".

Osobiście jestem jednak, rzecz jasna, do tej legendy bardzo przywiązany. Bo przecież opowiada ona o naszych początkach - i Gniezna, i Polski. Ogromnie miłuję Lecha - naszego Ojca Założyciela - i Orła Białego. Napisałem zresztą zupełnie autorską wersję tej niesamowitej opowieści, a także kilka innych o "czasach lechickich". Napisałem zresztą i taką o... śmierci Lecha, której w naszej tradycji mnie ogromnie brakowało - zresztą także wiążąc ją z jednym z jezior Gorę Lecha obwarowujących.

Fot. Katarzyna Nowakowska

Łapacz snów

Legenda Indian Lakota

Jeden z mitów mówi, że dawno temu, kiedy świat był młody, pewien stary Indian Lakota miał wizję. W wizji tej pojawił mu się Iktomi, wielki oszust i nauczyciel mądrości, pod postacią pająka. Przemówił on do starca w świętym języku. Mówiąc, wziął w ręce obręcz z wierzbowej gałęzi, do której przyczepione były piórka, końskie włosie oraz koraliki, i zaczął pleść sieć. Mówił do starca o kręgu życia: Zaczynamy żyć jako niemowlęta, potem jesteśmy dziećmi, następnie dorosłymi. W końcu dochodzimy do wieku starczego i trzeba się nami opiekować jak niemowlętami, co kończy koło. Ale – mówił Iktomi dalej tkając sieć – w każdym okresie życia spotkać można wiele sił. Jedne z nich są dobre, inne złe. Jeśli posłuchasz tych dobrych, pokierują one tobą w dobrym kierunku. Jeśli posłuchasz tych złych, poprowadzą one cię z złą stronę i mogą cię zranić. Kiedy Iktomi skończył, dał starcowi sieć i powiedział: Ta sieć jest idealnym kołem, ale w środku ma dziurę. Użyj tej sieci by pomóc swym ludziom osiągnąć ich cele poprzez robienie dobrego użytku z ich marzeń, snów i wizji. Jeśli wierzysz w Wielkiego Ducha, to ta sieć złapie twe dobre myśli, a złe przepuści przez dziurę. Starzec przekazał swą wizję ludziom i wielu Indian powiesiło łapacze snów nad swymi łóżkami, by wyłapywać dobre sny. 
 
Źródło: Indianie Ameryki / Facebook
 
Fot. Ren Kuo / Flickr (CC BY-SA 2.0)

niedziela, 9 marca 2025

Mój wielki ukraiński skarb

Wschodnia słowiańszczyzna to obszar niezwykle bogaty kulturowo. Chyba każdy zetknął się z pięknymi baśniami rosyjskimi czy ukraińskimi. Mają one swój niezaprzeczalny urok i słusznie Rusini są z nich dumni. A ja poszczycić się mogę takim oto skarbem! 😊

Gdy pewnego dnia znalazłem tą książkę na regale służącym społecznej wymianie książek, przez chwilę stałem i... nie wierzyłem własnym oczom!  Chociaż nie władam biegle językiem ukraińskim, to jednak wiele rozumiem - a co nie rozumiem, to mam słowniki. 😉 Od razu więc "kniżka" powędrowała w moich rękach do domu i zajęła ważne miejsce na bajarskim regale. Gdy się znalazło skarb, to się go trzyma i już nie wypuszcza z rąk! A jest ona dla mnie tym cenniejsza, że w 2009 roku byłem na Ukrainie i mam ją głęboko "wyrytą w sercu" - pokochałem i kraj, i ludzi.

Książka nosi tytuł "Ukraińskie ludowe bajki, legendy, anegdoty" i wydana została w Kijowie w roku 1958. Jest to zbiór kilkuset - pewnie, bo nie liczyłem - opowieści o różnorodnej tematyce. Od prostych, kilkunastozdaniowych dosłownie anegdot po rozbudowane baśnie. Zebrane one zostały i opracowane przez profesora P. T. Popowa. To nazwisko nic mi nie mówi, ale sam fakt, że był on członkiem - korespondentem poważnej instytucji naukowej, jaką była Akademia Nauk Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, wzbudza niewątpliwy szacunek.

Książka zachwyciła mnie już swoją okładką (czy była też obwoluta?). Bo czyż może być bardziej ukraiński obrazek, niż Kozak grający na bandurze - narodowym instrumencie ukraińskim? Wątpię. Trochę mnie nawet zdziwił, bo wiem, że bandura przez długi czas była zupełnie... zakazana, jako zbyt ukraińska, jako symbol narodu i kultury. A tu... proszę! 😊 Wnętrze ozdobione skromnie, ale też z charakterem w którym "czuć Ukrainę".

 

Oczywiście trudno czytać książkę, nie będąc przyzwyczajonym do liternictwa i nie znając dobrze języka. Tym niemniej bywa ona bardzo użyteczna, bowiem można wyszukać w niej arcyciekawe - i niekiedy przezabawne - opowieści, w większości u nas zupełnie nieznane, a potem przepisać po polsku w miarę zrozumienia, czasem pomyśleć - a zrozumie się nawet to niezrozumiałe, i... No, nie da się bez słowników, nie tylko języka ukraińskiego, ale także rosyjskiego - bo czego nie znajduję w jednym, to znajduję w drugim. 😊

Książka ta odegrała też swoją szczególną rolę w marcu 2022 roku. Kiedy na Ukrainie wybuchła pełnoskalowa wojna, a do nas płynęły "rzeki" uchodźców, w gnieźnieńskim Centrum Kultury "Scena to Dziwna" zorganizowany został punkt przyjmowania i wysyłki darów - zarówno dla uchodźców, jak i żołnierzy ukraińskich. Byłem w nim zaangażowany... Było wiele pracy, ale też i rozmów. I tak jakoś spontanicznie podzieliłem się z Panią Dyrektor swoją dumą. 😃 Ona zaś poprosiła, bym tą książkę przyniósł. Przyniosłem i została ona zeskanowana. A to po to, by udostępniać ją uchodźcom, którzy nie mogli zbyt wiele zabrać ze sobą ze swych domów, by mogli czytać ukraińskie baśnie swoim dzieciom. 😊


 

Legenda średzkiej kolegiaty

Środa Wielkopolska to dzisiaj niepozorne, niewielkie miasto. Z wyjątkiem kolejki wąskotorowej nie przyciąga zbyt wielu turystów. Miasto nie ...