Ktoś mądry kiedyś powiedział lub napisał:
Z baśni się wyrasta a potem dorasta się do nich z powrotem.
I nie wiem, doprawdy kto jest autorem tych słów, ale sprawdziły się one w moim życiu akuratnie. A wszystko zaczęło się od przyjaźni, bardzo starej przyjaźni...
Z Markiem Cybułką znałem się od młodości. Razem działaliśmy w Duszpasterstwie Młodzieży Archidiecezji Gnieźnieńskiej i współtworzyliśmy - wraz z innymi kolegami i koleżankami - Pismo Młodzieży Archidiecezji Gnieźnieńskiej "Bogaci Młodością", gdzie wyżywaliśmy się twórczo. Marek - starszy ode mnie - był też przez jakiś czas, bodaj rok, moim... nauczycielem w LO, uczył języka angielskiego. Potem upadło czasopismo, ks. Andrzej - nasz opiekun - przestał być duszpasterzem młodzieży i został proboszczem na wsi. Wszystko się rozsypało - ludzie też. I zgubiliśmy się jakoś sobie z Markiem - w sumie na wiele lat, czasem tylko widując się na mieście.
Minęło wiele, wiele czasu... Któregoś razu właśnie tak spotkaliśmy się na mieście, a Marek mnie zagadnął: "Chodź, zapraszam cię na kawę. Wynajmuję biuro tu niedaleko". No i poszedłem i... stałem się częstym gościem, a szybko w sumie współgospodarzem owego "biura" - czy też może markowego azylu, miejsca ucieczki i schronienia się przed światem, przed dotykającymi go problemami. Nasza przyjaźń odżyła po wielu latach - bo to, co prawdziwe trwa mimo wszystko.Podczas jednego z takich spotkań Marek opowiedział mi o swojej fascynacji bajkami i baśniami oraz sztuką bajania, posługiwania się żywym słowem. Miał w "biurze" nieco książek o tej tematyce. I tak zaczął się we mnie ów proces "dorastania do baśni z powrotem", chociaż wówczas jeszcze nie byłem tego świadomy. Któregoś razu zapowiedział mi przyjazd swojego przyjaciela i mistrza - jak go określił - Łukasza Bernadego z Szamotuł. Gdy nastał ten dzień, Marek poszedł po Łukasza na dworzec a ja czekałem w biurze. Czas mi się dłużył, bo - zdaje się - pociąg Łukasza miał duże opóźnienie. A z nudy różne dziwne pomysły przychodzą do głowy. No więc... wziąłem kartki papieru, flamaster i stworzyłem "transparent":
WITAMY MISTRZA BAJARZY!
i rozkleiłem go na ścianie, w holu budynku, w którym mieściło się nasze "biuro". Mogłem sobie na to pozwolić, bo był to dzień wolny i budynek był zupełnie pusty. W końcu usłyszałem najpierw ciężkie stąpanie po schodach (a byliśmy na samej górze, gdzie prowadzą strome, drewniane schody), a potem głośny jęk:
"Ooo rraaaanyyy!"
który wydobył z siebie Łukasz. "Transparent" był skromny i zrobiony na szybko, ale efekt był, jak się nausznie - bo widzieć tego, to nie widziałem i nie można napisać "naocznie" - przekonałem... piorunujący! Słysząc to, przez uchylone drzwi "biura", miałem wielki ubaw. A chwilę później miałem przyjemność uścisnąć dłoń owego Wielkiego Mistrza, tak zachwalanego przez Marka. No i poznałem kolejnego szaleńca, zakochanego w tradycji, baśniach i bajarstwie - kolejnego człowieka, który i dla mnie stał się bardzo ważny w tym powrocie do baśni.
W sumie w okół baśni zaczęło się "obracać" całe nasze "biurowe życie". Gromadziliśmy książki i różne ciekawe rzeczy. Wkrótce Marek zabrał mnie ze sobą na "Noc 1001 Baśni" w Centrum Kultury "Zamek" w Poznaniu, w ramach którego występował jako opowiadacz - nie z baśnią wprawdzie, ale bardziej w formie storytellingu. No i "sakramencko" mi się spodobało! Tak, że bodaj na kolejnej "Nocy..." wystąpiłem także ja - z autorską wersją filozoficznej opowiastki o poszukiwaniu szczęścia, spełnienia w życiu. Trema była ogromna! I nie wiem, czy bym sobie dał radę, gdyby nie wsparcie Marka i Łukasza oraz... dwie lub trzy tabletki hydroksyzyny. Przeżyłem w każdym razie i jakoś tam to opowiedziałem. Tam zetknąłem się też z wieloma ciekawymi osobami zajmującymi się sztuką opowiadania - które wprawiły mnie w podziw i... kompleksy, bo czułem, jak wiele mi do tej sztuki brakuje. Jednak trafiłem w środowisko bardzo otwarte i życzliwe.
Nasze "biuro" stało się naszą pracownią. Nazwaliśmy je też z czasem "Pracownią Żywego Słowa". Było miejscem spotkań i wielu - mniej lub bardziej kreatywnych rozmów. Marek zawsze lubił porządek, ale było i nieco artystycznego chaosu. Stało się ono naszym wspólnym azylem - i artystycznym, i towarzyskim, w którym rodziły się marzenia i pomysły. A tych nam nie brakowało, bo byliśmy bardzo kreatywni - mieliśmy jedynie "pewne" problemy z wcielaniem ich w życie.Dzięki Markowi zetknąłem się po raz pierwszy także ze sztuką kamishibai. Kamishibai to wywodzący się z dalekiej Japonii teatrzyk obrazkowy - forma sztuki skierowanej głównie do dzieci (chociaż nie tylko). Marek zetknął się z nią... sam w sumie nie wiem gdzie i jak, ale chyba był pierwszym lub jednym z pierwszych, którzy ją sprowadzili do Gniezna. Pierwsze doświadczenia z teatrzykiem zdobywaliśmy razem w Centrum Aktywności Społecznej "Largo", lecz praktycznie jednocześnie zaczęliśmy tworzyć także niezależnie, jako Grupa Bajarzy "WędrujeMY". Przy czym z Japonii wzięliśmy tylko samą formę teatrzyku i technikę prezentacji, a wypełniliśmy go naszymi regionalnymi treściami, bajaniami. I był to dla mnie kolejny ważny początek, bowiem... daje mi pewien komfort skupienia się bardziej nad pisaniem, napełnianiem teatrzyku treścią, bez stresu związanego z opowiadaniem na żywo. Zawsze lepiej się czułem jako "człowiek pióra".
W ten sposób zrealizowaliśmy razem kilka fajnych opowieści i projektów. Wystąpiliśmy z "Largo" podczas Koronacji Królewskiej. W "Largo" także współtworzyliśmy Przegląd Teatrów Kamishibai "Kamishibajanie w Gnieźnie". Przygotowaliśmy i przeprowadziliśmy warsztaty artystyczne dla fantasty-cznych dzieciaków ze Świetlicy Socjoterapeutycznej "Dzieci z Chmur", gdzie Marek "czuł się jak ryba w wodzie", łącząc pasje artystyczną z pedagogiczną. Jeździliśmy też nieraz razem do Szamotuł, skąd pochodził i gdzie z Łukaszem zawiązali naszą Grupę Bajarzy "WędrujeMY" - początkowo jako Szamotulską Grupę Bajarzy "WędrujeMY".
No właśnie - dzięki niemu nie tylko wróciłem do baśni, poznałem Łukasza, zacząłem się uczyć sztuki opowiadania i teatru kamishibai, ale także poznałem Szamotuły, ciekawe miasteczko o bogatej tradycji i kulturze! Marek, chociaż swe dorosłe życie spędził praktycznie całe w Gnieźnie, to jednak kochał Szamotuły z całego serca i mógł o nich bez przerwy opowiadać. To od niego usłyszałem o Czarnej Halszce - księżniczce Ostrogskiej, żonie pana Szamotuł Łukasza III Górki, i jej tragicznych losach. Wiele razy chodziliśmy razem do zamku, pod basztę, w której była zamknięta i gdzie ponoć nocami snuje się jej duch. Szamotuły to "matecznik" naszej grupy, a baszta czarnej Halszki była dla nas jakby "sanktuarium" - Marek uczynił z niej jakby nieformalną patronkę naszej grupy, a ja to przyjąłem. W ogóle dzięki Markowi i Łukaszowi zetknąłem się ze wspaniałymi legendami i bajędami Ziemi Szamotulskiej, za co im obu pozostanę zawsze wdzięczny.
O rany jaki to piękny tekst! <3 A zawsze ciekawiło mnie jak to się zaczęło. I proszę jest!
OdpowiedzUsuń