środa, 19 marca 2025

Marek, Łukasz i ja - czyli o tym, jak się zaczęła moja przygoda z baśniami

Ktoś mądry kiedyś powiedział lub napisał:

Z baśni się wyrasta a potem dorasta się do nich z powrotem.

I nie wiem, doprawdy kto jest autorem tych słów, ale sprawdziły się one w moim życiu akuratnie. A wszystko zaczęło się od przyjaźni, bardzo starej przyjaźni...

Z Markiem Cybułką znałem się od młodości. Razem działaliśmy w Duszpasterstwie Młodzieży Archidiecezji Gnieźnieńskiej i współtworzyliśmy - wraz z innymi kolegami i koleżankami - Pismo Młodzieży Archidiecezji Gnieźnieńskiej "Bogaci Młodością", gdzie wyżywaliśmy się twórczo. Marek - starszy ode mnie - był też przez jakiś czas, bodaj rok, moim... nauczycielem w LO, uczył języka angielskiego. Potem upadło czasopismo, ks. Andrzej - nasz opiekun  - przestał być duszpasterzem młodzieży i został proboszczem na wsi. Wszystko się rozsypało - ludzie też. I zgubiliśmy się jakoś sobie z Markiem - w sumie na wiele lat, czasem tylko widując się na mieście.

Minęło wiele, wiele czasu... Któregoś razu właśnie tak spotkaliśmy się na mieście, a Marek mnie zagadnął: "Chodź, zapraszam cię na kawę. Wynajmuję biuro tu niedaleko". No i poszedłem i... stałem się częstym gościem, a szybko w sumie współgospodarzem owego "biura" - czy też może markowego azylu, miejsca ucieczki i schronienia się przed światem, przed dotykającymi go problemami. Nasza przyjaźń odżyła po wielu latach - bo to, co prawdziwe trwa mimo wszystko. 

Podczas jednego z takich spotkań Marek opowiedział mi o swojej fascynacji bajkami i baśniami oraz sztuką bajania, posługiwania się żywym słowem. Miał w "biurze" nieco książek o tej tematyce. I tak zaczął się we mnie ów proces "dorastania do baśni z powrotem", chociaż wówczas jeszcze nie byłem tego świadomy. Któregoś razu zapowiedział mi przyjazd swojego przyjaciela i mistrza - jak go określił - Łukasza Bernadego z Szamotuł. Gdy nastał ten dzień, Marek poszedł po Łukasza na dworzec a ja czekałem w biurze. Czas mi się dłużył, bo - zdaje się - pociąg Łukasza miał duże opóźnienie. A z nudy różne dziwne pomysły przychodzą do głowy. No więc... wziąłem kartki papieru, flamaster i stworzyłem "transparent":

WITAMY MISTRZA BAJARZY!

 i rozkleiłem go na ścianie, w holu budynku, w którym mieściło się nasze "biuro". Mogłem sobie na to pozwolić, bo był to dzień wolny i budynek był zupełnie pusty. W końcu usłyszałem najpierw ciężkie stąpanie po schodach (a byliśmy na samej górze, gdzie prowadzą strome, drewniane schody), a potem głośny jęk:

"Ooo rraaaanyyy!"

 

który wydobył z siebie Łukasz. "Transparent" był skromny i zrobiony na szybko, ale efekt był, jak się nausznie - bo widzieć tego, to nie widziałem i nie można napisać "naocznie" - przekonałem... piorunujący! Słysząc to, przez uchylone drzwi "biura", miałem wielki ubaw. A chwilę później miałem przyjemność uścisnąć dłoń owego Wielkiego Mistrza, tak zachwalanego przez Marka. No i poznałem kolejnego szaleńca, zakochanego w tradycji, baśniach i bajarstwie - kolejnego człowieka, który i dla mnie stał się bardzo ważny w tym powrocie do baśni.

W sumie w okół baśni zaczęło się "obracać" całe nasze "biurowe życie". Gromadziliśmy książki i różne ciekawe rzeczy. Wkrótce Marek zabrał mnie ze sobą na "Noc 1001 Baśni" w Centrum Kultury "Zamek" w Poznaniu, w ramach którego występował jako opowiadacz - nie z baśnią wprawdzie, ale bardziej w formie storytellingu. No i "sakramencko" mi się spodobało! Tak, że bodaj na kolejnej "Nocy..." wystąpiłem także ja - z autorską wersją filozoficznej opowiastki o poszukiwaniu szczęścia, spełnienia w życiu. Trema była ogromna! I nie wiem, czy bym sobie dał radę, gdyby nie wsparcie Marka i Łukasza oraz... dwie lub trzy tabletki hydroksyzyny. Przeżyłem w każdym razie i jakoś tam to opowiedziałem. Tam zetknąłem się też z wieloma ciekawymi osobami zajmującymi się sztuką opowiadania - które wprawiły mnie w podziw i... kompleksy, bo czułem, jak wiele mi do tej sztuki brakuje. Jednak trafiłem w środowisko bardzo otwarte i życzliwe.

Nasze "biuro" stało się naszą pracownią. Nazwaliśmy je też z czasem "Pracownią Żywego Słowa". Było miejscem spotkań i wielu - mniej lub bardziej kreatywnych rozmów. Marek zawsze lubił porządek, ale było i nieco artystycznego chaosu. Stało się ono naszym wspólnym azylem - i artystycznym, i towarzyskim, w którym rodziły się marzenia i pomysły. A tych nam nie brakowało, bo byliśmy bardzo kreatywni - mieliśmy jedynie "pewne" problemy z wcielaniem ich w życie.

Dzięki Markowi zetknąłem się po raz pierwszy także ze sztuką kamishibai. Kamishibai to wywodzący się z dalekiej Japonii teatrzyk obrazkowy - forma sztuki skierowanej głównie do dzieci (chociaż nie tylko). Marek zetknął się z nią... sam w sumie nie wiem gdzie i jak, ale chyba był pierwszym lub jednym z pierwszych, którzy ją sprowadzili do Gniezna. Pierwsze doświadczenia z teatrzykiem zdobywaliśmy razem w Centrum Aktywności Społecznej "Largo", lecz praktycznie jednocześnie zaczęliśmy tworzyć także niezależnie, jako Grupa Bajarzy "WędrujeMY". Przy czym z Japonii wzięliśmy tylko samą formę teatrzyku i technikę prezentacji, a wypełniliśmy go naszymi regionalnymi treściami, bajaniami. I był to dla mnie kolejny ważny początek, bowiem... daje mi pewien komfort skupienia się bardziej nad pisaniem, napełnianiem teatrzyku treścią, bez stresu związanego z opowiadaniem na żywo. Zawsze lepiej się czułem jako "człowiek pióra".

 

W ten sposób zrealizowaliśmy razem kilka fajnych opowieści i projektów. Wystąpiliśmy z "Largo" podczas Koronacji Królewskiej. W "Largo" także współtworzyliśmy Przegląd Teatrów Kamishibai "Kamishibajanie w Gnieźnie". Przygotowaliśmy i przeprowadziliśmy warsztaty artystyczne dla fantasty-cznych dzieciaków ze Świetlicy Socjoterapeutycznej "Dzieci z Chmur", gdzie Marek "czuł się jak ryba w wodzie", łącząc pasje artystyczną z pedagogiczną. Jeździliśmy też nieraz razem do Szamotuł, skąd pochodził i gdzie z Łukaszem zawiązali naszą Grupę Bajarzy "WędrujeMY" - początkowo jako Szamotulską Grupę Bajarzy "WędrujeMY". 

No właśnie - dzięki niemu nie tylko wróciłem do baśni, poznałem Łukasza, zacząłem się uczyć sztuki opowiadania i teatru kamishibai, ale także poznałem Szamotuły, ciekawe miasteczko o bogatej tradycji i kulturze! Marek, chociaż swe dorosłe życie spędził praktycznie całe w Gnieźnie, to jednak kochał Szamotuły z całego serca i mógł o nich bez przerwy opowiadać. To od niego usłyszałem o Czarnej Halszce - księżniczce Ostrogskiej, żonie pana Szamotuł Łukasza III Górki, i jej tragicznych losach. Wiele razy chodziliśmy razem do zamku, pod basztę, w której była zamknięta i gdzie ponoć nocami snuje się jej duch. Szamotuły to "matecznik" naszej grupy, a baszta czarnej Halszki była dla nas jakby "sanktuarium" - Marek uczynił z niej jakby nieformalną patronkę naszej grupy, a ja to przyjąłem. W ogóle dzięki Markowi i Łukaszowi zetknąłem się ze wspaniałymi legendami i bajędami Ziemi Szamotulskiej, za co im obu pozostanę zawsze wdzięczny.

 

Marka przez całe życie gnębiła poważna choroba. Był osobą z niepełnosprawnością. Również i w moim życiu pojawiły się problemy - także niepełnosprawność. Przez to też może się nawzajem dobrze rozumieliśmy i wspieraliśmy. Nasze działania twórcze, artystyczne, były także formą autoterapii - podobnie, jak nasze spotkania i wielogodzinne rozmowy o sztuce i życiu. Nasze "biuro", czy raczej Pracownia było i azylem, i gabinetem twórczej psychoterapii. Uwielbialiśmy tam razem przebywać i próbować tworzyć - i nie ważne, ile nam z tego nie wyszło, a ważne jest, że byliśmy i tworzyliśmy wspólnie. Nie tylko we dwójkę, bo nie byliśmy tam tylko ja i Marek, ale i inne osoby - zwłaszcza Anastazja i Iza... Nie jest przypadkiem, że nasza grupa nazywa się "WędrujeMY" - właśnie z silnym naciskiem na "MY"!
 
Mieliśmy jeszcze wiele planów i marzeń, gdy Marek ponownie znalazł się w szpitalu - na wiele, wiele tygodni. Był to czas "pandemii" i nie mogliśmy się spotykać, jedynie przez otwarte - i zakratowane - szpitalne okno. Odwiedzałem go chociaż tak, gdy tylko mogłem. Pewnego sierpniowego dnia, jadąc rowerem do Marka do szpitala, nazrywałem po drodze dojrzewających właśnie mirabelek, bo Marek uwielbiał owoce. Nie zastałem go na oddziale, na którym był - jego stan zdrowia tak się pogorszył, że przeniesiono go na inny. Tam zaś, gdy zadzwoniłem do drzwi oddziału, by przekazać dla niego paczuszkę, usłyszałem: "Pan Marek niestety zmarł". Trudno nawet wyrazić to, co poczułem. Pochowaliśmy go kilka dni później w jego rodzinnym grobie w jego ukochanych Szamotułach.

 

Marek był, jest i pozostanie w moim życiu - tak prywatnym, jak i artystycznym - kimś niezwykle ważnym. A jeśli prawdą jest, że człowiek żyje tak długo, jak długo żyje pamięć o nim, to... Marek wciąż żyje! Żyje też w tej mojej pasji do bajań - w tym, co robię. Nie było by bowiem tego bez niego! I wciąż - mimo jego śmierci - jesteśmy Przyjaciółmi, bowiem głęboko wierzę w to, że prawdziwa przyjaźń - tak, jak prawdziwa miłość - jest wieczna i silniejsza nawet od śmierci.

1 komentarz:

  1. O rany jaki to piękny tekst! <3 A zawsze ciekawiło mnie jak to się zaczęło. I proszę jest!

    OdpowiedzUsuń

Legenda średzkiej kolegiaty

Środa Wielkopolska to dzisiaj niepozorne, niewielkie miasto. Z wyjątkiem kolejki wąskotorowej nie przyciąga zbyt wielu turystów i szczerze m...