Gniezno leży w krainie jezior... Sam nie wiem, ile ich może być, ale całkiem sporo. W samym Gnieźnie jest ich kilka: Jelonek, Świętokrzyskie (Bielidło), Winiary czy Koszyk - to ciąg jezior od zachodniej i północnej strony. Na południe od Jelonka jest jeszcze zanikające jeziorko Zacisze, a na starych mapach można też znaleźć jezioro Pustachowskie - oba (a to ostatnie na pewno) były zdaje się częścią jeziora Jeleń, jak pierwotnie zwano Jelonek, które było znacznie większe, niż obecnie.

Pomimo tej mnogości jezior, a także kilku rzeczek - Wełny, Małej Wełny czy Srawy / Wełnianki - nie ma u nas w okolicy żadnych opowieści o dziwnych stworach, którymi wyobraźnia naszych słowiańskich przodków tak obficie zasiedlała wszelkie wody. Być może dlatego, że przy "wielkich legendach" związanych z Gnieznem i początkami państwa polskiego, tym pomniejszym było może trudno przetrwać. Muszę przyznać, że bardzo mi te braki doskwierają. Owszem, kocham te "wielkie legendy" i jestem z nich bardzo dumny - także z własnych ich wersji - ale... to trochę nużące, mimo wszystko, i mocno "oklepane", powtarzane wciąż i wciąż od pokoleń w tak mnogich wersjach. A przecież świat wierzeń i bajań naszych przodków był dużo, dużo bogatszy! A ja od dawna mam w sercu pragnienie, by przypominać go i ożywiać na nowo.
Postanowiłem kiedyś dostać się nad jezioro Koszyk - malutkie i niemal zapomniane, nad które tylko wędkarze zachodzą. Nie było to łatwe, bo trzeba było się poprzedzierać przez chaszcze, trawy i trzciny, ale się udało. Pamiętam, że byłem z siebie wówczas bardzo zadowolony, ale nie spodziewałem się jeszcze, że wypraw(k)a ta przyniesie dość niespodziewany "plon" w postaci... baśni. Jakaś taka uparta fascynacja tym malutkim jeziorkiem, długim zaledwie ok 180 metrów a szerokim na niespełna 110, sprawiła, że po prostu usiadłem i w praktycznie jeden wieczór (a może dwa?) napisałem o rusałce Zielenicy i zadurzonym w niej bez pamięci chłopcu o imieniu Ziarnek. Baśń prawie że sama mi się opowiedziała.
Inspiracją dla mnie były w znacznej mierze tradycyjne słowiańskie opowieści o przeróżnych "pannach wodnych". Wyszedłem z założenia, że jeśli w innych stronach Polski, i w innych krajach słowiańskich, bajano o rusałkach i ich okazjonalnych kontaktach z ludźmi, to i podobnie musiało być także i u nas.
Jeziorko poruszyło moją wyobraźnię, w tej zaś zrodziła się... rusałka. No, miałem z nią trochę problem, bowiem... Gdy przedstawialiśmy tą opowieść podczas ubiegłorocznej Koronacji Królewskiej, pewien mężczyzna zauważył: rusałki były złe... No właśnie. My mamy takie baśniowe skojarzenie z rusałkami - zwiewnymi istotami, powabnymi boginkami tańczącymi gdzieś na powierzchni wód - uroczymi, niewinnymi, miłymi. Jeśli jednak przyjrzymy się im w świetle zapisków etnograficznych, to... wcale takie nie były. Były istotami dość mrocznymi niebezpiecznymi, a spotkanie z nimi mogło się zakończyć - według wierzeń ludowych - nawet skrajnie tragicznie, bo mogły śmiałka utopić, lub... załaskotać na śmierć.
Czy więc były naprawdę złe? Nie. Któryś z polskich badaczy - nie wiem w tej chwili, czy był to dr Leonard Pełka, czy też prof. Aleksander Brückner - zauważył niezwykle trafnie, że żaden z demonów słowiańskich nie był jednoznacznie dobry lub zły. Wymykają się one naszemu rozumieniu i dualizmowi: dobre / złe. Trzeba pamiętać, że my mamy już zupełnie inne postrzeganie świata i inaczej rozróżniamy sprawy i uczynki, niż nasi przodkowie - choćby dlatego, że nasze postrzeganie świata mocno oparte jest na chrześcijaństwie bądź filozofii zaimportowanej z innych zupełnie kręgów kulturowych. W świecie naszych przodków tak ścisłego podziału i rozróżnienia chyba nie było i właściwie w tych dawnych bajaniach nie są one jednoznacznie określone. Nie były więc ani dobre, ani złe, ale mogły wyświadczać dobro lub krzywdzić - lękano się ich, bo mogły być śmiertelnie niebezpieczne. A chociaż zdarzały się i "romantyczne relacje" człowieka z takim duchem, to zwykle źle się to dla tego pierwszego kończyło.
Szczęśliwie jednak... Chociaż niezwykle ważne są dla mnie formalne nauki - jak historia, archeologia czy etnografia - i badania przez nie prowadzone, i wnioski; i bardzo staram się jak najbliżej nich być także ze swoimi opowieściami, to... przecież wcale nie muszę się ich niewolniczo trzymać! To jest ta wolność bajarska - równie cudowna i złota, jak ta niegdysiejsza szlachecka! No i zrodziła mi się rusałka taka bardziej bajkowa - dla dzieci - a dalsza od etnograficznych opisów. Poza tym skoro mój przyjaciel i mistrz, Łukasz z Szamotuł, mógł napisać baśń o sympatycznym i ratującym dzieci... utopcu (w: Łukasz Bernady, "Baśnie doliny Samy", Szamotuły 2014), to tym bardziej ja mogę napisać o milusiej rusałce.
Tak właśnie powstała moja bajka "O rusałce z Koszyka", którą wkrótce potem wywalczyłem I. miejsce podczas III. Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego "Opowiedz mi swoją bajkę" (2022). Muszę przyznać, że potrzebując dla mojej bohaterki imienia, sięgnąłem do baśni z Pomorza Zachodniego, o syrence z Trzęsacza, bowiem bardzo mnie się spodobało. A imię jej: Zielenica. Upatrzyła sobie ona Ziarnka - skromnego, sympatycznego chłopca - sierotę mieszkającego w przysiółku gdzieś opodal gnieźnieńskiego grodu. Zielenica jest miła, urocza i łagodna, ale... jej sposób na rozbudzenie w Ziarnku miłości jest jednak bardzo "rusałkowaty" i z pewnością można podyskutować czy postąpiła dobrze / źle, moralnie / niemoralnie. To trochę taki jakby lekki "ukłon" ku etnograficznym zapisom i temu oryginalnemu postrzeganiu rusałek. Zresztą posłuchajcie i oceńcie sami:
Opowieść tą zrealizowaliśmy - wraz z moją artystyczną koleżanką, Anastazją - w formie teatru ilustracji kamishibai. W takiej właśnie formie zazwyczaj ją prezentujemy, m.in. podczas wspomnianej Koronacji Królewskiej - jednej z największym imprez rekonstrukcyjnych w kraju. Ale o tym, jak ta opowieść została zrealizowana, opowiem przy innej okazji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz