Tym razem muszę zacząć od wspomnienia z młodości, i to zupełnie... niebaśniowego. Miałem „naście” lat, gdy w moje ręce trafiła książka Jacka Lilpopa pod dość intrygującym tytułem „Po drugiej stronie nieba”. Były to wspomnienia autora, który wraz z żoną odbył wyprawę na Tahiti i inne wyspy Polinezji Francuskiej. Nawet i dzisiaj by to była wielka i egzotyczna podróż, a wówczas, za czasów PRL, dla przeciętnego obywatela był to jakiś cud. Nie było to żadne literacko – podróżnicze arcydzieło, ale jednak ta ich podróż tak mnie oczarowała, że wracałem do tej książki co najmniej kilkunastokrotnie, a może nawet i więcej. Tak wiele razy ją czytałem, że nawet zapamiętałem słowa, zwroty i nawet całe zdania po polinezyjsku: „ia ora na” („witaj” czy „dzień dobry”), „rupe” / „rupe-rupe” („ładna” / „piękna”), „vea” / „vea-vea” („ciepło” / „gorąco”), „vahine” („kobieta”), „aloha” („witaj” / „żegnaj”), „motu” („wyspa”), „tiare” („kwiat”), „marae” („świątynia”), „tau te nu motu atea” („znajdź sobie wyspę szczęśliwą”, przysłowie), „ua parau ehora te atua, ei maramarama” („i wtedy rzekł Bóg: niech się stanie światłość”, fragment Biblii)... Śmiem twierdzić, że jak na przeciętnego Polaka, chyba całkiem nieźle mówię po polinezyjsku!
Oczywiście nie skończyło się na tej jednej książce - było wiele, wiele kolejnych, z pewnością pod wieloma względami znacznie lepszych, napisanych tak przez polskich, jak i zagranicznych autorów. Zaś gdy powróciłem do baśni, legend i mitologii, oczywiście zapragnąłem poznać i te Polinezyjskie. Da się? Oczywiście, że się da! Jest nawet trochę po polsku, chociaż... raczej można policzyć swobodnie na palcach, i to nawet jednej ręki. Nie dziwię się - rynek zbytu na bajędy aż tak egzotyczne z pewnością bowiem szeroki nie jest. Z pewną satysfakcją mogę stwierdzić, że - jak sądzę - mój polskojęzyczny zbiór polinezyjskich bajań jest kompletny. Przedstawia się zaś następująco:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz